Bałtyk-Bieszczady Tour – legendarny już w Polsce i najliczniej obsadzony ultramaraton rowerowy, rozgrywany od 2005 roku na trasie Świnoujście – Ustrzyki Górne liczącej dość umownie 1008 km. W kolejnych edycjach trasa ulegała drobnym modyfikacjom, więc liczba 1008 jest obecnie symboliczna i umowna. Do roku 2008 był to Imagis Tour. Później zmienił nazwę. Oobecnie rozgrywany jest co dwa lata i w 2024 roku odbędzie się czternasta edycja.
Bałtyk – Bieszczady 2010
Na start w wyścigu Bałtyk-Bieszczady Tour czekałem dwa lata. Dowiedziałem się o nim w 2008 roku gdy właśnie wystartowali ze Świnoujścia. Było już za późno, zresztą – wątpię, czy wtedy byłem na ten wysiłek gotowy. Rok później już czułem, że mogę spróbować. Start wymagał ukończonej i zaliczonej przez organizatora kwalifikacji. Postanowiłem wykonać ją indywidualnie. Wybrałem się na trasę blisko 500 km z Nowego Sącza w Bieszczady i z powrotem. Trasa górzysta, ostanie 100 km było już całkiem trudne. Przejechałem jednak, napisałem do organizatora, zaakceptował mi ten wyjazd jako kwalifikację, wpisałem się na listę startową. Niestety w 2009 roku Imagis Tour został odwołany. Nadszedł jednak sierpień 2010 roku. Tym razem powinno się udać. Długa podróż koleją żelazną z Ostrowca do Świnoujścia, zakwaterowanie, odprawa, nocleg, poranek – i wreszcie przyszedł wyczekiwany moment.
Stoję na rampie promu w Świnoujściu. Zabrałem ze sobą rower Author Straros – był to jeden z czterech rowerów nie wyścigowych, które brały udział w imprezie. Pozdejmowałem błotniki, zmieniłem bagażnik na leciutki Tubus, założyłem nowe ogumienie. Sam byłem ciekaw jak to wszystko pójdzie, tak długich przejazdów jeszcze nie miałem do tej pory. Po starcie ostrym odpuściła trochę trema i nerwy – teraz trzeba już było tylko jechać. Tempo w grupce od razu poszło dość ostre. Pierwszych śmiałków puściłem bez żalu do przodu. Jechali około 35 km/godz – dla mnie zdecydowanie za szybko. Zabrałem się z trzema kolarzami z Włocławka. Oni mieli trochę wolniejsze tempo. Nawet trochę na zmiany wychodziłem. W Wolinie doszliśmy jeszcze kilka osób, było już nas dziewięciu.
Tak jechaliśmy do pierwszego punktu kontrolnego w Płotach. Wcześniej , w Golczewie niespodziewane spotkanie ze znanym mi już z forum rowerowego Mietkiem. Jechał z nami chyba z dziesięć kilometrów, pogadaliśmy trochę – myślę, że jeszcze się spotkamy. Na punkcie kontrolnym zjadłem trzy banany, uzupełniam wodę w bidonach – wjeżdża następna spora grupa. Wyruszam samotnie, żeby chwilę jechać samemu na luzie, trochę wolniej, pozwolić się dojść grupie. Strażacy wykierowali mnie na drogę wyjazdową – jadę. Jadę już kilkanaście minut i nikogo ani przede mną ani za mną. Sprawdzam mapę – ma być dobrze. Dopiero po następnych piętnastu minutach dogania mnie duża, połączona grupa. Utrzymałem się z nimi gdzieś do 155 km i zrezygnowałem. Jednak za szybko dla mnie – daleko tak nie pociągnę. Samotnie dojeżdżam do Piły. Tam spotkanie z przyjaciółmi od lat –Jolą i Heńkiem. Czekali na mnie, potem kibicowali mi przez internet do samej mety. Do Nakła jechałem trochę sam, trochę w towarzystwie innych zawodników. Stawka już zaczynała się trochę mieszać, układać w kolejności jaka będzie na mecie.
W Nakle czekał na mnie Marcin. Przejechaliśmy razem ze czterdzieści kilometrów, posiedzieliśmy z godzinę na punkcie kontrolnym, bo chciałem się trochę zrelaksować i zjeść solidnie. To był jeden z milszych akcentów wyścigu. Rozstaliśmy się już głęboką nocą. Po pół godzinnej samotnej jeździe zaczął morzyć mnie sen. Musiałem przespać się na przystanku autobusowym na ławce. Po piętnastu minutach obudził mnie ziąb straszliwy. Trzęsąc się od chłodu ubierałem cieplejsze ciuchy, które jechały ze mną na bagażniku. Włączając się do ruchu zauważyłem z tyłu światło roweru. Chętnie pozwoliłem się dogonić. Przejechaliśmy razem przez Toruń, do Włocławka, do Kowala i tam kolega o świcie „wygonił” mnie do przodu ponieważ sam już słabł trochę. Przejechaliśmy razem chyba z 80 km, nagadaliśmy się – łatwiej było zwalczyć senność. Samopoczucie miałem doskonałe. Jechałem szybko, w granicach 28-30 km/godz.
Za Gąbinem i troszkę za Sannikami minęła mi pierwsza doba od startu. Po raz pierwszy w życiu udało mi się przekroczyć 500 km w czasie 24 godzin. Jakiś już sukces miałem.
Bezproblemowa, szybka jazda trwała mniej więcej do Grójca. Później trzeba było omijać drogę ekspresową jakimiś bocznymi drogami, trochę pobłądziłem, dwukrotnie mimo woli wylądowałem znów na ekspresówce i przenosiłem rower przez barierki i przez rowy. Zacząłem tracić rytm, pojawiło się zmęczenie. Już wiedziałem, że nie dojadę za dnia do Ostrowca, że będę musiał spać we Wsoli. Hotel we Wsoli „znam z widzenia” od lat, przejeżdżałem tamtędy autem dosłownie setki razy…. I jakimś cudem przegapiłem go, ocknąłem się gdy pojawiła się tablica „Radom”. Musiałem wracać trzy kilometry ! Zjadłem rosół, jajecznicę i położyłem się na dwie godziny. Nie spałem za dobrze, kręcili się po pokoju inni zawodnicy, przeszkadzał upał i muchy. Kiepski wypoczynek. Ruszyłem dalej. Przez Radom przejechałem jak po sznurku – częściowo znałem przejazd.
Niedługo na punkcie kontrolnym pod Iłżą ze zdziwieniem ujrzałem Michała Wolffa. On spał tam właśnie i akurat zbierał się do odjazdu. Zjadłem jeszcze solidny obiad i pojechałem dalej. Już zrobiło się ciemno. W Ostrowcu zatrzymałem się w swoim biurze – powymieniałem baterie w lampkach rowerowych, rozrobiłem dwa bidony napoju izotonicznego i pojechałem dalej. Następny punkt kontrolny – Lipnik. Znowu Michał. Okazało się, że pożyczył komuś swoją zapasową dętkę, potem sam złapał gumę i musiał kleić po ciemku, w nocy. W Ustrzykach zgłosiłem organizatorom jego kandydaturę do nagrody fair play, ale nie wiem czy coś z tego będzie. Jechaliśmy razem z Michałem jakiś czas i w okolicach mostu na Wiśle musiałem odpuścić, bo znowu dokuczała mi wielka senność. Męczyłem się z tym do rana – jeszcze kilka razy kładłem się na piętnaście minut na przystankach. W międzyczasie na punktach kontrolnych wyprzedziłem jednak grupę pięciu zawodników. Dzień zastał mnie w Rzeszowie. Zaczęły się podjazdy, zaczął się wiatr – tzw. „mordewind”.
Od Domaradza do Sanoka jechałem razem z rowerzystą Kondorem, znanym mi już z internetu. W rzeczywistości okazał się sympatyczny, pomocny, nakręcił mi jakieś filmy, popstrykał trochę zdjęć – no i czas zleciał szybciej. Od Sanoka do mety już samotnie na przekór górom i wiatrom. Strasznie mnie wkurzył podjazd w Ustianowej – jakoś umknął wcześniej mojej uwadze, nie spodziewałem się go nie wiem czemu, a był dość długi. Sama końcówka-ostatnie dziesięć kilometrów-dłużyła mi się niesamowicie. Wiatr robił swoje. Pomimo wysiłku prędkość miałem w granicach 17-18 km/godz. No i wreszcie upragniona meta. Czas : 55 godz 23 min. Lokata : generalnie 28, ale nie ma jeszcze oficjalnych wyników, będzie podział na kategorie itd.
Ogólnie z wyniku jestem bardzo zadowolony, jest trochę lepiej niż oczekiwałem. Sama impreza – jednak trochę łatwiejsza niż się spodziewałem. Przypuszczam, że deszcz zmienił by tę ostatnią ocenę. Poza tym jeszcze raz potwierdziło mi się, że niezwykle ważna jest w takich imprezach psychika i mobilizacja. Na mecie po kilkunastu minutach dosłownie słaniałem się na nogach. Już mechanizmy mobilizujące przestały działać. Ledwo dowlokłem się do swego domku kampingowego, zwaliem się na łóżko i spałem dwie godziny jak kamień. Dopiero potem byłem w stanie iść pod prysznic, poszliśmy z Michałem na obiad, na piwo – zeszło przyjemnie do nocy.
Bardzo dziękuję wszystkim kibicom, komentatorom i tym, których mogłem spotkać osobiście za wszelką pomoc, doping i słowa otuchy. Takie wsparcie dodaje sił!
Czas: 55 godzin 23 minuty
Bałtyk – Bieszczady Tour
2011
Jak to było z tym BB Tourem?
20.11.2010 – Kupuję rower Fokus Variado. Piękna szosóweczka,
funkiel nówka nie smigana.
21.07 – godz. 20.33 – Kraków Główny. Spotykam
się z Waksmundem w pociągu do Świnoujścia. Nie umawiając się wcześniej kupujemy
po kilka piw i po gazecie na drogę. Gazety okazały się takie same. W pociągu
luz. Mieliśmy cały przedział dla siebie.
22.07 – godz. 8.15. Nie spóźniony pociąg
przyspieszony dojeżdża do Świnoujścia. Przez chwilę szukamy biura wyścigu i
organizatorów bo jakoś żaden z nas adresu nigdzie nie zanotował.
– godz. 11.00 – 16.00 . Serwisujemy rowery i
jemy, jemy, jemy….
– godz. 16.00 – przyjeżdża Michał Wolff. Idziemy
na pierogi.
23.07 – godz.7.00 – już po toalecie i śniadaniu.
Psuje mi się licznik przy rowerze. Nie udało się go zreanimować do samych Ustrzyk.
godz. 8.00 – Start honorowy. Pada , leje, znowu
pada i znowu leje. Jadę kilka godzin w parze z Andrzejem Włodarczykiem. Później
wycofa się z powodu kontuzji. Mamy wiatr w plecy lub prawie w plecy.
W Gulczewie z okna macha i wykrzykuje
pozdrowienia nasz mietek .
godz. 10.45 – pierwszy punkt kontrolny w
Płotach. Dogania mnie Wax. Ze dwie godziny będziemy jechać w jednej grupce.
godz. 15.00 – mniej więcej. Przed Wałczem
przestaje padać. Suchy asfalt !!! Szalony
ruch samochodów osobowych.
godz. 16.35 – PK (punkt kontrolny) Piła – syn
przyjaciół przynosi mi soki jabłkowe z Tymbarku.
godz. 18.30 chyba – w Wyrzysku czeka na mnie
cinek. Będziemy jechać razem około godziny. Potem zawróci by wykąpać następcę
tronu
godz. 19.50 – PK Kruszyn pod Bydgoszczą. Na wjeździe
mijam się z wyjeżdżajhącym Waksmundem. Następne spotkanie będzie w Ustrzykach.
Za to przy stole pałaszuje obiad Michał Wolff. Gadamy chwilę. On wyjeżdża
trochę przede mną. Dogonię go za jakieś dwie godziny. Będziemy jechać razem
mniej więcej do Grójca.
24.07 – godz. 2.05 – PK Włocławek wita nas
nawierzchnią od której wypadają plomby z zębów, a nawet zęby w całości. Taką
samą nas pożegna. Na szczęście na punkcie ludzie bardzo sympatyczni..
Jedziemy drogą na Płock prowadzącą tuż nad
Wisłą, a właściwie zalewem. Pięknie wygląda to o świcie, gdy słońce wschodzi za
zalewem.
godz. 5.05 – PK Gąbin. Michał ma problemy z
kolanami. Zostaje z tyłu, żeby kombinować z ustawianiem siodełka.
godz. 8.14 – PK Guzów za Sochaczewem. Piękna
pogoda, dobre jedzenie. Przebieram się w krótkie ciuchy (markowe, 1008).
Dojeżdża Michał. Skraca maksymalnie postój – wyjeżdżamy razem. Wiatr w pysk.
Jedziemy w parze – w zasadzie prowadzę cały czas do Grójca, Michał ciągle nie
może dojść do ładu z kolanami.
godz. 11.40 – PK Grójec. Michał zostaje dłużej,
żeby odpocząc. Wyjeżdżam sam.
godz. 17.00 – Dojeżdżam do Iłży. Oberwanie
chmury. Przeczekuję z 15 minut na przystanku.
Za kilometr punkt kontrolny. Przebieram się w
długie ciuchy. Nie pada, ale już jest chłodno.
godz. 19.00 – Ostrowiec Świętokrzyski. Tutaj – w
swojej firmie – mam zaplanowany odpoczynek i trzy godziny spania. Oczekuje mnie
czteroosobowy komitet powitalny z kawą, gorącym rosołem; jest prysznic,
rozłożona kanapa i śpiwór. Sen zrobił mi doskonale. W tak zwanym międzyczasie
wyprzedził mnie Michał Wolff. Ma ze dwie godziny przewagi.
godz. 23.15 – wyjeżdżam z Ostrowca z nowymi
siłami. Jeszcze w mieście wyprzedzam trzech zawodników. Dostałem w czasie snu
multum sms-ów . Oczywiście większość od naszych forumowiczów. Bardzo
wzruszający był sms od osoby podpisującej się mdudi, która do tego stopnia
jednoczyła się z nami w wysiłkach, że aż piwo na tę okoliczność konsumowała.
Jechało mi się doskonale do Kolbuszowej. Potem jednak zaczęła męczyć senność.
Piętnaście minut drzemki na przystanku załatwiło sprawę.
25.07 – godz. 6.40. PK „Pod
Skrzydłami” zaraz za Rzeszowem. Kiepskie jedzenie. Wypijam kawę – jadę
dalej. BŁĄD !!! Już po jakichś 20 km „odcięło mi prąd”. Zjeżdżam na
stację benzynową. Ratuję się Colą i batonami, które miałem ze sobą. Pomaga.
Spotykam się z Kondorem (rowerzysta taki).
Jedziemy razem, ale on najczęściej zasuwa do przodu i filmuje mnie. Teren coraz
bardziej pagórkowaty. Za Leskiem kończą się żarty – zaczynają się góry. Nie po
takich górach się jeździło – ale nie było wtedy 900 kilometrowego wstępu.
Teraz każdy metr przewyższenia to ciężki wysiłek.
Kondor wraca do Sanoka. Żegnamy się w biegu, bo z przodu widać zawodnika,
którego trzeba wyprzedzić. Udało mi się to niemal natychmiast. Rozpędziłem się
na maxa z górki i podjazd pokonałem nie zmieniając przełożenia. Za chwilę
powtórzyłem manewr i zawodnik został daleko z tyłu. Dostałem niesamowitego
„pałera”. Jechało mi się wspaniale. Zaczyna się podjazd w Ustianowej
niezbyt stromy, ale bardzo długi. Przede mną wściekle czarne chmury – oj będzie
się działo. Nie ma sensu przebierać się w długie ciuchy – i tak przemoknę, a
czasu szkoda, bo wiem, że na plecach mam kilku zawodników. Rzeczywiście
nadchodzi ulewa. Ciągnę mocno pod górę, auta chlapią niesamowicie, ale i tak
przemokłem już kompletnie. Okulary spuszczam na czubek nosa i patrzę troszkę
nad nimi. I kogo widzę? Michał przebiera się na poboczu! Mam go !!! Ciągnę ile
sił pod górę. Przeczuwam, że Michał zrobi wszystko aby mnie wyprzedzić.
Niedługo szczyt podjazdu i zjazd do Ustrzyk Dolnych. Przestaje padać, wychodzi
słońce. Należy skręcić w prawo i minąć Ustrzyki bokiem. Nie bardzo wiedziałem w
którym miejscu mam skręcić, a brakowało czasu na studiowanie mapy. Pojechałem
przez Ustrzyki. Będzie dalej, za to bardziej płasko. W Ustrzykach korek,
musiałem zwolnić. Za Ustrzykami coś nie mogłem się już rozpędzić. Nadchodził
kolejny kryzys.
godz. 13.20 – PK „Gęsi Zakręt”. Michał
już tu był. Pięć minut wcześniej, czyli idziemy łeb w łeb. Do mety jakieś 40
km. Zaczyna się podjazd w Czarnej – najtrudniejszy na całej trasie.
Niestety
– to tam przegrałem. Wlokłem się niesamowicie. Kompletnie siadła psychika.
Walczyłem wtedy nie tylko z Michałem. Chciałem jeszcze pobić wynik z zeszłego
roku, a na dodatek złamać granicę 55 godzin. Momentami wydawało się, że
wszystko stracone. Na szczycie odcięło mi prąd po raz drugi tego dnia.
Sturlałem się na dół i na stacji benzynowej ponownie Cola i batony i ponownie
pomogło.
Odzyskałem
trochę wigoru. Cisnę z całych sił. Jadę
już na stojąco, bo każda próba „usiąścia” powoduje pożar w miejscu do
tego siedzenia
służącym. Znak drogowy : Ustrzyki G. – 14 km.
Mam pół godziny czasu, żeby te 55 godzin pokonać. Wystarczy jechać 28 km/godz –
droga płaska, nie taka znowu filozofia. Licznik zepsuty – nie mogę kontrolować
prędkości. Idę w trupa. Pół kilometra przed metą wyprzedzam jeszcze kogoś, ale
on startował 20 minut po mnie, więc to nie ma znaczenia innego niż jakieś
emocjonalne i JEST, JEST, JEST META. DOJECHAŁEM !!!
Czas: 54 godz 53 min.
Bałtyk – Bieszczady Tour 2012
Wystartowałem. Wystartowałem pomimo przykrego wypadku, któremu uległem w końcu kwietnia. Jechałem rowerem na tzw. długi weekend majowy. Pod Sulejowem potrącił mnie samochód. Dwa tygodnie szpitala, potem dwa miesiące dochodzenia do siebie na zwolnieniu lekarskim. Wystartowałem bez taryfy ulgowej. Jazda aby tylko ukończyć wyścig w limicie czasu nie interesowała mnie. Do Torunia dojechałem zmęczony bardziej niż rok wcześniej na mecia. Wycofałem się po niecałych 400 km. Organizm jednak był zbyt osłabiony wypadkiem.
Bałtyk
– Bieszczady Tour 2014
Po raz czwarty
wyruszam na BBTour. Wyjeżdżam z domu w Dwikozach o godzinie 6.30 do najbliższej
stacji kolejowej w Tarnobrzegu. Temperatura 13ºC, deszcz, wiatr. Nic to, nie
takie niedogodności musi pokonywać ultra maratończyk. Jadę szybko, aby skrócić
cierpienia. Po niecałej godzinie jestem na peronie dworca PKP opustoszałego,
zamkniętego na cztery spusty. Toaleta w krzakach, których na szczęście nie
brakuje. Mam pół godziny czasu w zapasie, chowam się pod wiatę nas peronie –
czekam wraz z kilkoma osobami. Krótko przed planowym przyjazdem pociągu odzywa
się „szczekaczka” i zawiłym tekstem, oraz chrypiącym głosem mówi coś z
czego można wywnioskować, że pociągu raczej nie będzie, choć nikt z
potencjalnych pasażerów tego nie zrozumiał dokładnie. Po chwili powtarzają
komunikat i już nie ma wątpliwości – pociągu nie będzie, będzie autobus
zastępczy. Przenosimy się z peronu przed dworzec – autobusu nie ma. Trwało to
wszystko kilka minut, nie wiemy czy autobus już pojechał, czy jeszcze nie
przyjechał. Po pół godzinie czekania wszyscy zwątpiliśmy i autobusem miejskim
przejeżdżamy na dworzec PKS, gdzie dość szybko przyjechał autobus do
Warszawy. Rower zmieścił się w bagażniku bez żadnego demontażu i żadnych
problemów robionych przez kierowcę. O godzinie 9.30 przejeżdżamy przez
Sandomierz, czyli rzut beretem od mojego domu – mogłem spokojnie wyjechać z
domu dwie godziny później. Dalsza podróż upłynęła już bez większych
komplikacji.
Świnoujście – baza wyścigu w
hotelu Bryza. Nocleg zarezerwowany od dawna. „Proszony” obiad u Yoshka w gronie
kolegów z forum podrozerowerowe.info. Ugotowali spaghetti. Dobre i dużo. Forum
– jestem tu od siedmiu lat. Typowo podróżnicze, dla wielkich i maluczkich podróżników,
ale też dla takich z żyłką sportową. W 2010 roku wystartowało w BBT dwóch
przedstawicieli forum, w 2011 trzech, w 2012 chyba z osiem osób, a w tym roku
już prawdziwy wysyp – ponad dwadzieścia pięć osób chciało się zmierzyć z
trudami tysiąca ośmiu kilometrów. Zmierzyli się i każdy z sukcesem.
No właśnie – sukces. Co będzie
dla mnie sukcesem? Najchętniej czas poniżej 50 godzin, ale to bardzo trudne.
Przygotowania nie przebiegały tak jak chciałem, no i z każdym rokiem jestem
mniej młody. W czerwcu chorowałem, mało kilometrów wbiłem w nogi, a tak ambitny
plan wymaga formy perfekcyjnej. Więc przynajmniej poprawić swój rekord życiowy
i już będzie bardzo dobrze. No i w razie problemów nie załamać się, ukończyć
wyścig, nawet w 70 godzin.
Start. Jestem w piątej grupie z
numerem 230. Grupa rusza z
kopyta. Dość szybko pęka na pół. Ja zostaję z zawodnikami 229 (Danka) i 228
(Zbyszek). Jedzie nam się dobrze, odpowiada nam podobne tempo. Szybkość w
granicach 32 – 30 km/godz. Sprawnie docieramy do Płotów. Krótki postój i
pędzimy dalej. Gdzieś w połowie następnego odcinka tempo naszej grupki jakby
spadało. Odjeżdżam do przodu. W Drawsku jestem trochę przed Danką i Zbyszkiem.
Wyruszam dalej też przed nimi. Doganiam poprzednią grupę, która miała krótki
postój. Jedziemy razem. Są mocni. Po jakichś pięćdziesięciu kilometrach
stwierdzam, że jednak za mocni i odpuszczam. Jadę sam.
Piła – 227 km. Na punkcie tradycyjnie czeka na mnie Heniek –
przyjaciel jeszcze ze szkoły podstawowej. Miłe spotkanie, ale krótkie, bo
wyścig to wyścig.
Ruszam samotnie. Już zaczynam
odczuwać zmęczenie. Tempo nie jest równe. Tak już będzie do mety. Zaczynają
mnie wyprzedzać zawodnicy startujący za mną. Będzie ich coraz więcej.
Nie deprymuje mnie to zbytnio, bo zdaję sobie sprawę, że do najlepszych
zawodników jest mi bardzo daleko. Walczę ze sobą, ze słabościami, ze swoim
rekordem. Jest początkowa, czyli szybka faza wyścigu a mam już lekkie
wyprzedzenia w stosunku do poprzedniego wyniku.
Taktyka moja polega jednak na
mocnym postanowieniu zdyscyplinowania na punktach kontrolnych. Podpisuję się,
piję, jem – jadę dalej. Tak ma być i to mi się udało.
Następny punkt kontrolny pod
Bydgoszczą na 307 kilometrze. Szybki obiad, izotonik do bidonów, zakładam
oświetlenie i jadę dalej. Zaraz zacznie się noc. Niedobrze. Nocą zawsze dużo
tracę. Choćby dlatego, ze trudno jest kontrolować tempo. Z nóg idzie do mózgu
sygnał, że pracują na dużych obrotach, a jak oświetlę licznik to widzę zbyt
małą prędkość.
Tuż przed Toruniem dogania mnie
spory peleton, chyba ze dwudziestu zawodników. Razem wjeżdżamy na punkt
kontrolny, wyjeżdżamy też sporą grupką. Grupka rwie się tradycyjnie, zostaję z
tyłu. Przed Włocławkiem spotykam kolegę, który złapał kapcia i zmienia dętkę.
Fajnie, tylko że on nie ma żadnego światła. Robi to po omacku. Padła mu lampka.
Zostaję i świecę mu. Teraz już poszło mu sprawnie. W Ustrzykach postawił mi
piwo. Dojeżdżam do tradycyjnie dobrze zorganizowanego punktu we Włocławku. Rebe
i spółka. Mnóstwo zaangażowanych ludzi. Dzięki!
Ruszam dalej w noc. Po lewej
stronie drogi widać czasem Zalew Wiślany. Zmęczenie i senność zaczynają
wyraźnie już dawać znać o sobie. Kładę się na chwilę na przystanku. Przejeżdża
dwóch zawodników. Wydaje mi się, że rozpoznaję kolegów z forum. Ruszam za nimi.
Za szybko. Gleba!!! Okazało się, że poziom asfaltu na drodze jest sporo wyższy
niż w zatoczce. Pozbierałem się szybko. Boli trochę lewa dłoń i lewy łokieć.
Adrenalina znieczula jednak doskonale. Gonię kolegów. W Soczewce odrobinę
zmylili drogę, co pomogło mi znakomicie. Jedziemy we trzech. To 4 gotten i
blondas Zaczyna świtać. Gąbin już za dnia. Doskonale zorganizowany punkt. Nie
korzystam jednak z jego dobrodziejstw zanadto. Dyscyplina!
Znów wyruszam sam. Za Sochaczewem
mijam stację benzynową w Guzowie. Trochę dalej mija pierwsza doba wyścigu. 546
km pokazuje licznik. Trochę lepiej niż trzy lata temu. Walczymy! Zaczyna padać
deszcz. Tak już będzie aż do Iłży. Zimno i mokro. Punkt w Żyrardowie. Zjadam
trzy porcje makaronu z sosem.. We trzech dojeżdżamy do Mszczonowa. Zawiła droga.
Koledzy mają GPS, ale coś źle nawigują. Szamotanina straszna. Jedziemy do
Białobrzegów. Znów zostaję sam. Punkt kiepski, nie ma się po co zatrzymywać na
dłużej. I dobrze . Ruszamy z Tomkiem z forum. Do Iłży dojeżdżamy razem. Głód
niebywały. Jem obiad i ruszam do Ostrowca. Tam będę spał. Umawiamy się z
Tomkiem, że on będzie też spał gdzieś po drodze i spotkamy się w Ostrowcu
o godzinie 22.00. Byliśmy punktualni jak angielscy lordowie.
W Ostrowcu czekali na mnie koledzy. Kibicują mi od lat. Dzięki chłopaki!!! Położyłem
się spać, ale nie mogłem zasnąć, później budziłem się. Źle to poszło.
Dalej jedziemy z Tomkiem zgodnie
z umową. Tomek prowadzi. Dobrze, bo ktoś trzyma tempo pomimo nocy. W Lipniku
Tomkowi robi się zimno, musi się ubrać lepiej. Mówi: jedź, ja się
przebiorę i cię dogonię. Trudno dla mnie o lepszy doping. Ruszyłem!
Pomimo nocy żwawo jechałem do Nowej Dęby. Sam. Później okazało się, że Tomek
miał kapcia i nie mógł mnie dogonić. W Nowej Dębie dużo makaronu i dalej. Tu
zaczęły się kłopoty z niewyspaniem. Na trzech przystankach kładłem się na
jakieś krótkie drzemki.
Do Rzeszowa miałem dojechać
o godz. 4.00, byłem trzy kwadranse później, ale jeszcze po ciemku. Jest dobrze,
mam szanse na swój rekord. Za Rzeszowem znów senność i niestety spadek tempa.
Zmęczenie. Czuć nóżki. Zmobilizowały mnie komunikaty formowego cinka o
zawodnikach jadących za mną. Do Brzozowa wjechałem dziarsko, dokładnie dwie
doby po starcie ze Świnoujścia. Wyprzedzam więc swój rekord. Jem i ruszam
dalej. Górki zaraz za Sanokiem. Jakoś ten podjazd w Lesku długi i stromy. Nie
pamiętałem, że jest aż tak upierdliwy. Walczę, ale tempo spada. Spotykam
tradycyjnie Kondora (kolarz z Sanoka). Z trudem wytrzymywał moje ślimacze tempo
przez kilka kilometrów. Tak już jechałem do Ustrzyk Dolnych. Kryzys w nogach i
w głowie. W Ustrzykach zjadam sporo kanapek z dżemem. Wyruszam, aby kończyć
wreszcie ten wyścig i mieć to z głowy. Za mną wyrusza wilk. Ze zmęczenia
pomyliłem drogę, na szczęście kolega mnie „naprostował”. Po chwili wilk
zatrzymał się na jakąś przebierankę i rzekł : jedź, ja cię dogonię. Znowu
dostałem wigoru. Chyba ta dawka dopingu uratowała mój rekord, bo do samego
szczytu podjazdu w Czarnej jechałem niczym Rafał Majka (wilk rzeczywiście
szybko mnie jednak dogonił).
Na tym szczycie zawsze czuję się
już praktycznie jak na mecie. Zjazd do Lutowisk spokojny. Nie lubię zjazdów.
Zwyczajnie boję się dużych szybkości. Zdecydowanie lepiej czuję się na
podjazdach. Dalej już tradycyjnie – tablica „Ustrzyki Górne 14” , lekko pod
górkę i wiatr w twarz. Gdzie jest ta meta? Ile można? Jeszcze 5km, jeszcze 2km.
Wreszcie jest! Totalne zmęczenie, wariacka radość.
Czas: 54 godziny 24 minuty