Gminy 2018

Trzy wyjazdy po gminy „…krętą ścieżką poprzez las…” . Trasy zaplanowane dokładnie jeszcze w domu, wgrane w GPS. O drogę nie pytam nikogo. No bo jak zapytać, skoro nie potrafię odpowiedzieć na oczywiste pytanie „dokąd pan chcesz dojechać”? Jadę tak, jak mnie zygzak po mapie prowadzi. Nie wiem jaka będzie następna wioska. Orientuję się w „stolicach” gmin, w powiatowych miasteczkach, bo tam najczęściej można coś do jedzenia kupić, jakiś bar albo restaurację spotkać. Dobrze zaopatrzona i całodobowa stacja benzynowa to niekiedy przez cały dzień marzenie ściętej głowy. Tak to mniej więcej wygląda w gminnej czasoprzestrzeni. Taka rzeczywistość.
Tak wyglądają te trzy wyjazdy na zbiorczej mapce:

              Tak wyglądają te trzy wyjazdy na zbiorczej mapce

                         Taki efekt w postaci zdobytych gmin 

Lubuskie.   03 – 17.06.2018

https://ridewithgps.com/routes/27650274

Wyruszam do bazy Maratonu Podróżnika. Trochę aby pomóc, trochę aby się z ludźmi zobaczyć, no i przejechać się rowerem także. Będzie okazja zlikwidować białe plamy na mapie gminnych zdobyczy, które od dawna uwierają jak odcisk. 

                           Nocuję trochę tak

                                  Trochę też tak

Preferuję agroturystykę: gorący prysznic i mniej porannej krzątaniny, która działa u mnie bardzo opóźniająco i wkurzająco. To są główne przyczyny. Namiot traktuję raczej jak koło ratunkowe.
Trzeciego dnia wyjazdu docieram do Koźminka w powiecie kaliskim. To pierwsza gminna zdobycz. Teraz to już się gminy posypią. Kolejny dzień upamiętnia się bólem w kolanie. Dokuczliwym. Z trudnością jadę 10 – 13 km/godz. Kupuję w aptece Fastum i bandaż elastyczny. Żel wcieram w bolące miejsce,  bandażem owijam kolano jak elastyczną opaską. Zero skutku. Szukam noclegu. Jest hotel – nie taki tani, ale koniecznie chcę przerwać jazdę. W aptece następnej kupuję jeszcze tabletki przeciwbólowe. Prysznic, żel, odpoczynek. Rano jeszcze prochy i wyruszam. Jadę!!! Po dwóch, czy trzech dniach zapomniałem o bólu i tabletkach. Było, minęło.
Dojeżdżam do Gniezna. Przejeżdżałem już tędy rowerem, kilkakrotnie autem. Jakoś nie było czasu do katedry wstąpić. Teraz będzie ten czas.

edycja




Grób świętego Wojciecha robi wrażenie. Okazały, wspaniale oświetlony, wyeksponowany.

 Tysiąc lat historii. Początki naszego państwa. Myśl biegnie do książki „Bolesław Chrobry” Antoniego Gołubiewa. Epopeja ciekawsza od „Pana Tadeusza”, na pewno obszerniejsza, pisana dość trudnym językiem. Sześć tomów – polecam wytrwałym.

We Wronkach wjeżdżam do centrum aby o gminę miejską zahaczyć. Nawet nie wiedziałem, że ocieram się o historię. Przejechałem bowiem przez most na Warcie, który dzisiaj jest już słynny, bo zamknięty gdyż może się zawalić.
Szóstego dnia po południu docieram na miejsce. Jest baza maratonu. Znajome twarze, nowe twarze, swojskie klimaty. W sobotę, gdy już maratończycy wyruszyli się ścigać pływamy kajakiem z Laurą i Karoliną. Super relaks, dawno nie pływałem.
W niedzielę zaczynam odwrót. Wyjeżdżam późno i pierwszego dnia przejeżdżam raptem trzydzieści kilometrów, bo ulewa zmusiła mnie do szybszego zakończenia jazdy. Następnego dnia nostalgiczna wizyta w Dębnie i dalej po gminy. Trasa już bardziej improwizowana, według papierowej mapy i zaznaczonych gmin do zdobycia. Koło Nowego miasta nad Wartą przeprawa promowa. Prom jeszcze nieczynny, bo rano. Kwadrans oczekiwania na przewoźnika. Zwiedzam prom. Na „mostku kapitańskim” stosy czasopism i książki. Można i tak…

Pan przychodzi punktualnie. Rozmawiamy i okazuje się, że nie potrzebuję żadnej przeprawy, bo pomyliłem trochę drogę. Opuszczam prom. A tak ładnie się zapowiadało…
Opuszczam w końcu teren z dziewiczymi gminami. Już tylko powrót. Już wydłużam trochę dzienne przebiegi. Już trochę szybciej jadę. Już mam syndrom powrotu i oczekiwania na dom. Jeszcze tylko butelka piwa kupiona tradycyjnie w środku nocy na stacji benzynowej przed Annopolem. 

Mazowsze.     25 – 28.07.2018
https://ridewithgps.com/routes/28193266

Wypad raptem na cztery dni. Słoneczne, upalne lato. Ciągnie w drogę, w świat. Choć na trochę. Mam głód drogi po ulgowym dla roweru ubiegłym roku. Ad hoc zaplanowana trasa do w miarę najbliższych gmin. O szóstej rano już jadę. Po godzinie jazdy, zaraz za Józefowem pierwsze spotkanie z pięknem przyrody.
 Po południu pogoda robi się kapryśna. Chmurzy się, straszy deszczem, robię kilka krótkich przerw pod przystankowymi wiatami. Pod wieczór mija mi dwieście kilometrów jazdy i docieram do Wierzbna. Jest pierwsza gmina! Robię zakupy i jadę kawałek dalej. Nocuję „na gospodarza”.

Drugi dzień. Mijam Węgrów. Na skrzyżowaniu drogowskaz do muzeum w Treblince. Sprawdzam na mapie. Daleko – nie dojadę. Nie mam komfortu czasowego. Trasy dzienne i tak bardzo długie, dłuższym nie podołam.    Treblinka kojarzy mi się z opowieścią mojego Taty z okresu okupacji. Wpadł w Warszawie na łapance. Był w transporcie kolejowym. W nocy wyłamali jakieś deski w wagonie kolejowym. Wyskoczył z pędzącego pociągu, stracił tylko jeden ząb z przodu. Dwa dni wracał pieszo do Warszawy. Podejrzewał później, że był to transport do Treblinki, tak pozwalał domyślać się kierunek jazdy pociągu.
Trzeciego dnia przebijam się przez Warszawę północnymi obrzeżami. Po południu przygoda. Piątek, godzina 18.30. Wzięła i odkręciła się śrubka mocująca klamrę w bucie SPD, wypadła, zginęła. Sklep metalowy zamknięty. Warsztat samochodowy zamknięty. Śrubkę M5 mam, ale za długą, trzeba ją skrócić. Gdzie? Ktoś na stacji benzynowej mówi, że widział przed chwilą czynny warsztat wulkanizatora. Odbijam kilometr w bok. Udało się! Trzy minuty roboty, śrubka skrócona, wkręcona, z uśmiechem na twarzy jadę dalej. Przejeżdżam Pruszków, Piaseczno, robi się wieczór. W tak zurbanizowanym terenie namiotu nie rozbiję. Agroturystyki, noclegownie – nigdzie nie mają wolnych miejsc. Montuję tylne światła do roweru, jadę dalej. Dopiero w nocy (pięknie widoczne zaćmienie księżyca) znajduję nocleg w motelu przy stacji BP. Rano już o siódmej 25°C. Ale, co mi tam upał – pędzę do domu.

Podlasie.   21 – 26.08.2018
https://ridewithgps.com/routes/28371032

  Z powodów zawodowych skróciłem zaplanowaną wcześniej trasę i czas wyjazdu. Po okrojeniu zostało ok. tysiąc kilometrów trasy i troszkę ponad pięć dni czasu. Żeby zdążyć ze wszystkim (sporo białych plam na Podlasiu do zlikwidowania) pierwszą noc muszę jechać i zatrzymać się dopiero w Białowieży. Wyruszam   dopiero po południu . Noc mija szybko, zbliżam się do promu w Mielniku, jest już godzina szósta. Głód! Mam jedzenie w sakwie, zatrzymuję się pod sklepem ze stolikiem i ławeczką dla piwoszy. Zimno. Wszystko było OK, gdy jechałem, na postoju trzęsę się z chłodu. Właśnie otworzono sklep i kobieta przynosi mi olbrzymi kubek gorącej herbaty, cytrynę, cukier… Co za rozkosz! Jakiż piękny jest świat na rowerowej wyrypie!                                                                 Prom na Bugu w Mielniku. Tradycyjny, napędzany siłą nurtu. Przy brzegach nurt słabiutki, ledwo zauważalny. Dwaj panowie przewoźnicy biorą w ręce metalowe uchwyty, zakładają je na linę nośną promu i „tymi ręcami” napędzają prom. „Panie, nam się nigdzie nie spieszy, mamy czas”. Tak odpowiadają na moją uwagę o mizerii nurtu i niełatwej ich pracy. Ot, klimat ściany wschodniej.
Dni mijają szybko. Nocleg – jazda – nocleg – jazda… prosty schemat, czas dokładnie wypełniony. Nowy Dwór to najbardziej na północ wysunięta gmina tej ekspedycji. Robię nawrót i zaczynam powrót. Też po gminach, oczywiście.
Pogorzałki, gmina Dobrzyniewo Duże. Zwraca uwagę kapliczka i stojąca obok niej figurka. Nie mam specjalnego zapału do dokumentowania fotografiami wyjazdów, ale tym razem obiekt wydał się ciekawy.

                   Kapliczka w Pogorzałkach  

                                Wiata w Surażu

Nocuję w Surażu na gminnym terenie rekreacyjnym pod wiatą na brzegu Narwii. Bardzo dobry nocleg. Rano załamała się pogoda. Cały dzień był chłodny, pochmurny, ale nie zmokłem. W jechałem już w województwo mazowieckie, gmina Jabłonna Lacka. Ostatnia na tym wyjeździe. Pozostało około 240 km powrotu do domu po zdobytych już gminach. Nocuję pod Łukowem. Rano kropi, przestaje, znowu kropi, przestaje… W południe zabawa w kotka i myszkę  się skończyła. Deszcz padał już praktycznie do końca dnia. W Kurowie gubię gdzieś licznik Ciklo Master. Wróciłem kawałek, ale szukaj wiatru w polu. Kałuże po kostki co chwila. Licznika ani śladu. Trzy stówki z hakiem w plecy. Służył mi ten licznik dziesięć lat. Niemało – jakoś odżałowałem zgubę. Dwa kilometry przed domem kolejne nieszczęście. Odkręciła się lewa korba. Coś całkiem nowego. Śrubka jeszcze nie zginęła, ale nie mam imbusa nr 8, aby ją dokręcić. Dokręcam palcami. Po stu metrach powtórka… Ostatni kilometr prowadzę rower. Załapałem się jeszcze na otwarty sklep osiedlowy (handlowa niedziela, wieczór), a w domu gorący prysznic stanowi definitywne zakończenie kolejnej rowerowej przygody.

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Scroll to Top