Wstęp
O maratonie dowiedziałem
się kilka lat wcześniej niż zdecydowałem
się na udział w tej imprezie.
Start na Przylądku Rozewie. Potem licząca 3150 km rundka wokół Polski i meta
znów na Rozewiu.
Czytałem w Internecie relacje, jeszcze trochę abstrakcyjne jak dla mnie. Potem
jeździłem już więcej, przybywało przemyśleń, odwaga narastała powoli… W 2009
roku już zacząłem się poważniej przymierzać do udziału. Więcej jazdy. W 2010 roku wystartowałem już w BBTourze. Mrzonka
zdążała ku realizacji. Wypadek z 2012 roku opóźnił przygotowania. Na dodatek zima 2012/2013 była
dość mroźna i śnieżna. Wykorzystywałem czas na siłownię i basen – ogólna forma
fizyczna, wzmocnienie organizmu. Maj, czerwiec, lipiec – to już było mnóstwo
jazdy. Praca, rower, jeść, spać… i tak w kółko. Forma rosła, widoczne były
wyniki pracy nad sobą. Klamka zapadła już dawno. Start przesądzony.
Dzień
pierwszy: Jastrzębia Góra – Bartoszyce
Dystans : 254.58 km Czas : 09:51
h Vsr : 25.85 km/h
Podjazdy : 808 m Vmax
: 47.10 km/h Temp
: 27.0 'C
Długo na to czekałem,
miałem sporo wątpliwości …wreszcie nadszedł ten dzień…
Wystarczy. Do rzeczy:
SMS-y z trasy będą. Dostawałem ich dziennie około pięćdziesiąt. Ze wsparciem, z
prognozą pogody, z adresem noclegu, z opisem sytuacji na trasie. Wszystkie
oczekiwane i bardzo pomocne. Będą tu przedstawiane w oryginalnej pisowni,
autorzy podawani tak jak są nazwani w mojej książce adresowej. Pisze Zuza:
„Powodzenia. Trzymam kciuki”. Pisze „T”: „Myślę, myślę, więc bądź silny”.
Jastrzębia Góra, przylądek Rozewie, dochodzi
godzina zero. Dziewiętnastu zawodników gotowych do startu. Większości nie znam.
Znam natomiast doskonale Waksmunda i Wilka. Łączy nas od kilku lat forum
podrozerowerowe.info. Przejechaliśmy razem wiele kilometrów, wypiliśmy niejedno
piwo, przegadaliśmy niejeden wieczór. Stanowimy swego rodzaju awangardę
ultramaratończyków na forum. To od nas zaczęły się starty w BBTourze, za nami
poszli koledzy z forum. Mamy zdjęcia naszej trójki na starcie w Świnoujściu,
mamy na mecie w Ustrzykach, mamy w szpitalu, gdy przyjechali rowerami z
Warszawy odwiedzić mnie w Piotrkowie, nie mogło więc obyć się bez zdjęcia na
Rozewiu. Pstrykamy fotkę, życząc sobie, aby powtórzyć to za dziesięć dni.
Ruszamy. Początki spokojne, po bruku, do Władysławowa.
Potem na asfaltach peleton rozpędzał się coraz bardziej. Sprawnie przemknęliśmy
przez Trójmiasto, często wężykiem między rzędami aut czołgających się w
ślimaczym tempie w korkach. Za miastem szybkość znów wzrasta. Pędzimy 30-35
km/godz. Dla mnie za szybko, ale nic to, do promu w Mikoszewie wytrzymam bez
problemu, potem odpuszczę grupę. Tak też się stało. Niedługo jedziemy razem z
Wilkiem. Będziemy jechać razem do północy, do Bartoszyc. Za Elblągiem umawiamy
się na wspólne zakupy i obiad we Fromborku. Ja odbijam na chwilę na stację
benzynową po zakup jakiegoś picia, bo bidony już puste. Spotykam tam Marcina
Nalazka. Pozornie nic nieznaczący incydent, ale spotykać się będziemy
wielokrotnie na trasie do samej mety. Wyruszamy z tej stacji razem, Marcin po
chwili odjechał mi, jak chciał. We Fromborku spotykam Wilka i wypełniamy
wcześniejszy plan. Jechaliśmy razem do Bartoszyc, gdzie ja zostałem na nocleg.
Wilka dogoniłem dopiero na mecie. Dojechał tam około półtorej doby wcześniej.
Pisze „Wąski”: „No to dobrych i regenerujących
snów. Oby tak dalej. Dobranoc”.
Noclegi. Wiedziałem od dawna, że jazda nocą
przez dłuższy czas to nie jest moja specjalność. Poza tym nie da się organizmu
oszukać do tego stopnia, żeby nie spać dziesięć dni pod rząd. Założyłem sobie
przed startem, że każdej nocy muszę spać około pięć godzin w łóżku, na kwaterze
czy w hotelu. Inaczej nie dam rady. Padnę. Do tego codziennie gorący prysznic,
kolacja, śniadanie. Miałem sporo „pomagierów” pod telefonami w całej Polsce. Od
noclegów była córka Zuza i Mikołaj. Pod wieczór orientowałem się już, dokąd
mogę danego dnia dojechać, telefonowałem i prosiłem: załatwcie mi nocleg np. w
Krynicy. Za pół godziny dostawałem SMS z adresem i numerem telefonu najczęściej
do jakiejś agroturystyki. Gospodarze byli uprzedzeni, że zjawię się około
północy, czekali na mnie z kolacją, ze śniadaniem na jutro. To działało
doskonale i dało efekty. W Bartoszycach spałem w hotelu. Niestety emocje nie
dawały mi zasnąć. Może godzinę, może dwie naprawdę spałem. To musiało się odbić
czkawką następnego dnia
Dzień drugi: Bartoszyce – Supraś
Dystans : 355.23 km Czas : 15:13 h Vsr
: 23.34 km/h
Podjazdy : 1393 m Vmax
: 52.70 km/h Temp : 28.0 'C
O szóstej z minutami wyruszam z Bartoszyc. Po dziesięciu kilometrach nogi
wchodzą w normalny tryb pracy, jadę swobodnie, szybko. Wąskie, trochę
podziurawione mazurskie asfalty. Pojawia się zagadnienie mikronawigacji, czyli
jak omijać dziury, aby siedzenie jak najmniej odczuło dyskomfort i można było
na siedząco dojechać do mety. Nawigowałem skutecznie. Do samej mety nie miałem
żadnych otarć, odgnieceń, odparzeń. Duża w tym zasługa codziennej kąpieli. Na
tym też między innymi polegała realizacja obmyślonej wcześniej taktyki. Po
jakiejś godzinie doganiam Mareckiego. Przebieramy się w krótkie ciuchy. Ruszamy
razem, odjeżdżam mu jednak niebawem. Zbyt wolne tempo dla mnie.
Pisze aaadam: „Dajesz, dajesz! Pamiętaj, że wiele osób Cię obserwuje, więc nie
możesz dać ciała”.
Śniadanie w hotelu nie było zbyt obfite, zjadłem tylko coś z własnych skromnych
zapasów. W Węgorzewie wjechałem do miasta, aby znaleźć restaurację i zjeść
solidne drugie śniadanie. Opłaciło się. Pełen wigoru ruszyłem w drogę. Dalej
było dużo remontowanych dróg, odcinków dróg szutrowych, były odcinki ruchu
wahadłowego. Wjeżdżałem najczęściej na czerwonym świetle, mając świadomość, że
jestem pojazdem wąskim i z autem jadącym z przeciwka minę się lub zatrzymam się
i zejdę na pobocze. Ani razu nikt się nie zdenerwował, nikt nie trąbił na mnie.
Gdzieś w tych szutrach było szkło lub inne paskudztwo – złapałem pierwszego na
maratonie kapcia. Piętnaście minut trwała wymiana dętki. Dalej jazda bez
specjalnych przygód. Wieczorem zaczął mnie morzyć sen. Na nocleg byłem umówiony
w Supraślu z Adamem i Joanną. Czekało na mnie wszystko, a ja się męczyłem
potwornie i nie mogłem dojechać. Gdyby nie świadomość, że na mnie czekają,
gotów byłem położyć się przy drodze i spać. Pomimo jazdy z urządzeniem GPS
pobłądziłem z tego zmęczenia na podrzędnych drogach. Docieram do Supraśla około
pierwszej w nocy. Joanna zmęczona i niewyspana jest „na baczność” i
uśmiechnięta. Szybko przekazuje mi szczegóły mojego tu pobytu, rozmawiamy też
chwilę jak normalni ludzie. Bezcenna pomoc. Dziękuję. Szybko jem, co było do
zjedzenia, myję się i idę spać. Tym razem zasnąłem jak niemowlę.
Dzień
trzeci: Supraśl – Włodawa
Dystans : 287.10 km Czas : 10:40 h Vsr : 26.92 km/h
Podjazdy : 626 m Vmax : 40.70 km/h
Temp : 25.0 'C
Wyruszam dopiero o ósmej. Sen – organizm musiał dostać swoje. Rozkręcam się na
ładnej, wąskiej, asfaltowej drodze przez las. Z przeciwka tnie ciężarówka z
drewnem. Bez stresu. Odbił trochę w swoją prawą stronę, ale nie zwolnił ani o
włos. Jakoś się zmieściłem. Na ścianie wschodniej bardzo popularna nawierzchnia
wyglądała tak, jakby woda wymyła z niej czarną smołę, a zostały tylko
poprzyklejane kamyczki mniej więcej centymetrowej średnicy. Rozkosz. Nadgarstki
chcą odpaść. Mimo wszystko trzymam niezłe tempo, noga podaje, choć wiatr nie
sprzyja.
Pisze Yoshko: „Dzień dobry. Od Siemiatycz będzie glanc droga oraz po południu
wiatr się zmieni”.
Jasnowidz chyba. Zgadł wszystko. W Siemiatyczach obiad i ruszam dalej w
lepszych już warunkach. Tempo wysokie, często 30 km/godz. Nocleg zaplanowałem
we Włodawie. Jakieś 40 km wcześniej doganiają mnie Krzysiek Weszczak i Tomek
Knopik. Byli na stacji benzynowej i, zobaczywszy mnie, ruszyli w pogoń. Do
Włodawy jedziemy razem. Ja zostaję na nocleg, oni ruszają w noc. To był dla
mnie dobry dzień. Zasiał wiarę we własne siły, w możliwość ukończenia maratonu.
Rachunek był prosty: jadę już trzeci dzień. Przejechałem prawie 900 km. Nic
mnie nie boli. Potrafię jechać szybko. Rower sprawny. Czegóż chcieć więcej? To
się musi udać!!! Tam uwierzyłem w sukces.
Dzień
czwarty Włodawa – Huwniki
Dystans : 313.65 km Czas :
13:10 h Vsr : 23.82 km/h
Podjazdy : 895 m Vmax :
59.10 km/h Temp : 25.0 'C
Pisze aaadam: „Wytrwałości życzę oraz samych pozytywnych myśli na trasie. Bez
tych rzeczy daleko nie zajedziesz. Pozdrawiam”.
Wyruszam o szóstej. Ciepły, pogodny dzień. Szybko wchodzę w dobry rytm jazdy.
Pół godziny później ściągam długie ciuchy. Doganiam i wyprzedzam młodą i ładną
dziewczynę na rowerze. Wymieniamy uśmiechy od ucha do ucha. Dalej środkiem
drogi maszeruje bocian. Nie zląkł się zanadto, usunął się tylko na lewy skraj
drogi. W końcu to on był u siebie. Dalej trzy sarny przeskakują drogę blisko
przede mną. Ech, uroki ściany wschodniej.
Pisze Michał Wolff: „ Od Dorohuska do Zosina tragedia z drogami. Dalej
zaczynają się świetne szosy”.
Bezcenna wiadomość. Przygotowała mnie na tragedię, a było tylko zwyczajnie źle.
Jadę. Dobrze jadę. Od Zosina super droga i dobry kierunek wiatru. Upał. Dawno
nie było sklepu. Wjeżdżam na podwórko. Gospodarzy nie ma. Pies na szczęście
uwiązany krótko, bo chyba mnie nie polubił. Na ścianie domu kran z zimną wodą.
Myję się, piję, napełniam bidony. Zbliżam się do Tomaszowa Lubelskiego, droga
robi się pofalowana, zaczynają się pagórki. Przez długi czas będzie to już
trwały element krajobrazu. W Tomaszowie obiad. Spotykam w restauracji dwóch
sakwiarzy z Niemiec. Wymieniamy trochę kurtuazyjnych słów oraz podstawowych
informacji po angielsku. Wygląda na to, że mnie zrozumieli. Po obiedzie
wjeżdżam w tereny znane mi z rowerowych wędrówek po Roztoczu: Lubaczów, Narol,
Cieszanów.
W końcu dojeżdżam do Radymna, a już wieczorem do Przemyśla. Nocleg mam
zamówiony w Huwnikach przed Arłamowem. Jeszcze dwadzieścia dwa kilometry. Dłużą
się – jakieś objazdy pod koniec – jadę i jadę i dojechać nie mogę. Dojeżdżam w
końcu. Bardzo dobra kwatera i standardowy wieczór: prysznic, kolacja i spać.
Dzień
piąty: Huwniki – Powroźnik
Dystans : 307.47 km Czas : 15:12 h Vsr :
20.23 km/h
Podjazdy : 3213 m Vmax : 51.70 km/h Temp : 23.0 'C
Ruszam o godzinie 5.20. Zaczynają się góry. Grawitacja. Szatański wynalazek
Izaaka Newtona. Wykonuję pracę w polu grawitacyjnym. Energia kinetyczna
niepokojąco maleje. Rośnie za to energia potencjalna. Rośnie mi potencjał?
Potencja może? Nie widzę, nie rozróżniam. Potu przybywa. Zaraz po starcie
podjazd pod Arłamów. Przez długi czas łagodny, końcówka ostrzejsza. Dobrze, że
jadę go w dzień. Nie daje specjalnie w kość. Za to zjazd po dziurach. Ręce bolą
od hamowania. Przyspieszenie grozi śmiercią lub kalectwem. Na szczęście już od
Krościenka normalna droga, a od Ustrzyk Dolnych dodatkowo znana od lat. Podjazd
pod Czarną idzie równo i planowo.
Pisze Eranis: „Marek, świetnie Ci idzie! Taktyka siły spokoju daje efekty,
jesteś jednym z niewielu, którzy nie skarżą się na bóle. Masz duże zasoby na
góry. Powodzenia i pomyślnych wiatrów w plecy”.
W Ustrzykach Górnych duża porcja rosołu z dużą porcją pieczywa. Jadę dalej,
wspinam się pod przełęcz Wyżnią, niebawem pod Wyżniańską. Pokonuję je bez
większego bólu. W Cisnej normalny obiad. Za Cisną chmurzy się coraz bardziej. W
końcu pada. Na przystanku autobusowym mijam Krzyśka Weszczaka. On jeszcze
przeczekuje deszcz i dożywia się. Jestem w Komańczy. Błąd nawigacyjny. Zamiast
skręcić w lewo pojechałem łukiem w prawo na Rzepedź. Ułożenie drogi było bardzo
sugestywne, pojechałem główną, nie spojrzawszy na GPS.
Ocknąłem się po pięciu kilometrach. Wracałem w deszczu przez odcinki robót
drogowych, przez ruch wahadłowy na czerwonych światłach. Szaleństwo. Dziesięć
kilometrów w plecy. Chyba po godzinie deszcz uspokaja się. Jadę. W Tylawie
spotkanie z Marcinem Nalazkiem. Odjeżdża mi. Spotykam trójkę zawodników pod sklepem w Dukli. Ja jadę dalej. W
Nowym Żmigrodzie czeka na mnie kolega z forum, Senes. Dawno się nie
widzieliśmy. Jem u niego superpizzę, rozmawiamy chwilę, po czym ruszam dalej.
Znowu spotkanie z K. Weszczakiem, z którym będę już jechał do końca dnia,
będziemy razem nocować w Powroźniku. W pobliżu nas są jeszcze M. Nalazek, M.
Koseski, T. Knopik. Od początku maratonu jadę w końcu stawki. To jeszcze nic,
ale jadę też na styk z dziesięciodniowym limitem, a nie chcę go przekroczyć.
Trzeba zrobić ruch pozwalający przesunąć się do przodu. Od rana miałem plan, że
odcinek z Powroźnika do Krościenka nad Dunajcem pojadę nocą. Trasa płaska i
bardzo dobrze mi znana, drogi dobrej jakości – można ciąć! Niestety.
Bieszczadzkie deszcze, a potem zimna noc dały się we znaki. Jestem mocno
zmarznięty, decyduję się na nocleg w agroturystyce w Powroźniku. Kolacja super.
Domowej roboty biały ser, takiż pasztet i kiełbasa, do tego pomidory, ogórki
kiszone, świeży chleb. Nie mogę się powstrzymać – jem, jem….
Dzień szósty Powroźnik – Żywiec
Dystans : 266.35 km Czas : 12:59 h Vsr : 20.51 km/h
Podjazdy : 2668 m Vmax : 49.10 km/h Temp : 25.0 'C
Wyruszamy z Krzysztofem zaraz po szóstej. Wjeżdżamy w ziemię sądecką. Jestem wzruszony, dawno tu nie byłem choć mieszkałem tutaj tyle lat. Wszystko znajome, bliskie.
Droga znana na pamięć, przejechana wielokrotnie. Delikatny podjazd przed Żegiestowem, Wierchomla, gdzie pracowałem dziewięć lat, Piwniczna. W Piwnicznej wycofuje się z wyścigu Radek Tusiński. Przekazuje mi pozostałe mu batony i żele. Dzięki – przydały się bardzo. Jadę dalej, chłonąc znajome widoki. Rytro, Stary Sącz, Krościenko nad Dunajcem.
Tutaj jest półmetek imprezy. Jestem odrobinę przed limitem czasu. Zaraz jednak w okolicy Grywałdu skręcam w Pieniny. Ostry podjazd w Hałuszowej, potem zjazd do Niedzicy i zaczyna się wspinaczka pod Łapszankę. Długa i mozolna. Na szczycie czeka na mnie Erwin. Dowiózł mi jedzenie, picie, baterie do GPS. Kolejny przykład wspaniałej, bezinteresownej pomocy, jakiej zaznałem na tej trasie wielokrotnie.
Pisze Marek Nowicki: „Generale, obserwujemy, podziwiamy i trzymamy kciuki. Marek z rodziną”.
Kolega z wojska, razem byliśmy w podchorążówce w stanie wojennym. Spotkamy się jeszcze na trasie za kilka dni.
Przez Zakopane przejeżdżam razem z Krzysztofem. Później zatrzymujemy się na pizzę w Witowie. Krzysiek ma kryzys. W głowie ma ten kryzys. Kompletny brak wiary w siebie, w możliwość ukończenia wyścigu. Jeszcze przed startem ustawił się w pozycji przegranego. Takie wrażenie odniosłem od razu po spotkaniu na peronie w Gdyni. Zawodnik, który „dołożył” mi na BBTourze, miał tam czas przejazdu o cztery i pół godziny lepszy niż ja, teraz cały czas tłumaczy mi, że on jest wolniejszy, on będzie z tyłu jechał. Trochę „nakrzyczałem” na niego, że przesadza, że ma się wziąć w garść. Nie pomogło. Jego mina odzwierciedla absolutny pesymizm. Nie mogę z nim jechać. Zbytnio mnie dołuje jego postawa. Ja jednak mam inne podejście. Niedługo docieramy do Jabłonki Orawskiej, zaczyna się podjazd pod Krowiarki, przyspieszam, odjeżdżam do przodu. Jeszcze na podjeździe dostałem SMS, że Krzysztof się wycofał. Sorry Krzychu – nie mogłem inaczej. Przepraszam Cię też za tę psychoanalizę, ale może w ten sposób pomogę Ci na przyszłość?
Długa Zawoja. Łagodny, szybki zjazd. Robi się ciemno. Znów podjazdy przed Stryszawą. Pamiętam trasę z Pętli Beskidzkiej w 2009 roku. Idzie noc, postanawiam zanocować w Żywcu. Docieram tam senny jak zwykle o tej porze. Bez problemu znajduję nocleg w hotelu. Pani znalazła jakiś pokój „ekonomiczny” za 50 zł, choć w pierwszej wersji miało być 90 zł.
Koszty. Trzeba je ponieść, żeby MRDP przejechać. Jeśli chodzi o tę imprezę, to byłem zdeterminowany i nastawiony na cel – ukończyć maraton. Gdyby było trzeba, to z lekkim bólem serca, ale bez zmrużenia oka zapłaciłbym za nocleg i 100 zł. Ważny był cel. Zregenerować się i jechać dalej. O pieniądze będę się martwił po wyścigu.
Dzień siódmy Żywiec – Idzików
Dystans : 302.77 km Czas : 14:52 h Vsr : 20.37 km/h
Podjazdy : 2877 m Vmax : 51.10 km/h Temp : 27.0 'C
Wyjeżdżam z hotelu jeszcze o szarówce. Na śniadanie zapiekanka i kawa na stacji BP. Wcześniej w hotelu dwie bułki popite wodą z bidonu. Dość biednie, ale nie czuję głodu.
Zaraz po starcie podjazd pod Ochodzitą. Trzeci raz w karierze. Ostry. W Kamesznicy nachylenie dochodzi do 18%, nawierzchnia to jakieś płyty betonowe. Nawet nie zamierzam z tym walczyć. Prowadzę rower przez jakieś pół kilometra. To już drugi, ale też ostatni raz na trasie MRDP. Szkoda jednak energii, zdrowia – nie ma się co szarpać. Do mety jeszcze ponad tysiąc kilometrów. Gdzieś na szczycie drogowskaz w lewo z napisem: „Pochodzita 1 km”.
Natychmiast wyobraźnia podsuwa „gest Kozakiewicza”. Niedoczekanie twoje – nie pochodzę, jechał będę!
Pisze Towarzysz: „Za Tobą Nalazek, Knopik, Kamm. Tuż przed Tobą Gubała”.
Pisze Eranis: „Przed Tobą fajny etap. Chłopaki jak go jechali to byli zadowoleni. Będziesz miał okazję sprawdzić, czy nie przesadzili. Ciągle jedziesz, a to ogromny sukces. Taktyka się sprawdza. Prognozy na dziś pomyślne”.
Pisze Bogdan: „Podziwiam Twoją taktykę i jej realizację. Powodzenia w dniu siódmym”.
Bogdan – przyjaciel od lat. Według moich obliczeń od lat trzydziestu sześciu. To on wypisywał peany wierszem na moją cześć. To ten sam Bogdan. Ja wprowadzałem go niegdyś w arkana kajakarstwa, on do dziś zaznajamia mnie z gitarą. Trochę na zasadzie: „sytuacja jest ciężka, ale będziemy Cię uczyć”.
SMS-y dają mi kopa. Podjeżdżam pod Kubalonkę i pięknym zjazdem docieram do Wisły. Jadę mocno, mijam Cieszyn. Gdzieś na stacji Shella przed Raciborzem dogania mnie Marcin Nalazek z „obcym” rowerzystą. Przedstawiam się, a on mówi: wiem, wiem, transatlantyk.
O kurczę!
Z Marcinem będziemy jechać wspólnie przez dwa dni. To było dobre towarzystwo. Marcin, trochę mocniejszy niż ja, lubił prowadzić. Solidarny, uczynny. Wspieraliśmy się, głupio dowcipkując, śmiejąc się. Gdy złapałem kapcia na zjeździe, naprawiał mi to Marcin, ja asystowałem jedynie. Dzięki Marcin za te dwa dni, za jazdę po wybrzeżu, za liczne spotkania po drodze.
Etap płaski, szybki, jedziemy sprawnie. W Nysie obiad, o zmierzchu dojeżdżamy do Złotego Stoku. Znowu działa magia forum podrozerowerowe. info. Mamy punkt serwisowy. Czeka kolega o nicku bob71. Mówiąc po ludzku – Bogdan. Nie spotkaliśmy się dotychczas nigdy w rzeczywistości. Teoretycznie obcy człowiek. Chciało mu się jechać nocą do mnie i dodatkowego kolegi z jedzeniem, piciem i dobrym słowem. Piękne.
Na profilu trasy Sudety najeżone są szpikulcami podjazdów. Postanawiamy z Marcinem pokonać jeszcze dzisiaj dwa takie podjazdy, nocleg zaplanowaliśmy w Idzikowie. Dla Marcina to pierwszy cywilizowany nocleg na trasie. On z braku czasu improwizował na całej trasie, nie był przygotowany organizacyjnie, logistycznie. Trochę był zdziwiony moją organizacją i ilością ludzi pomagających mi po drodze. Wymyślił później, że w tym roku to on jedzie na taki zwiad tylko, na rozpoznanie, a następnym razem to dopiero pokaże, co potrafi. Powodzenia Marcin! Masz ogromne możliwości.
Pierwszy podjazd idzie gładziutko. Skromne nachylenie, dobra nawierzchnia – jedziemy bez trudu. Potem nawierzchnia wyszczerza swe dziury, a na zjeździe robi się bardzo trudno z powodu tych dziur. Marcin rozpędza się i już po stu chyba metrach zjazdu łapie kapcia. Naprawa chwilę trwa. Potem następny podjazd po dziurach i ostatni już zjazd. Walczę ze snem. Śpiewam starą piosenkę „Pożegnanie z morzem”. Drę się na całe gardło. Chwila dekoncentracji – dziura, kapeć. Znów naprawa. Jest chyba pierwsza w nocy. Telefon z agroturystyki: no gdzie jesteście? Już blisko, ze trzy kilometry. Dojeżdżamy w końcu.
Spać!!!
Dzień
ósmy: Idzików – Kowary
Dystans : 200.00 km Czas
: 10:51 h Vsr : 18.43 km/h
Podjazdy : 2783 m Vmax :
48.30 km/h Temp : 25.0 'C
Pisze
Adam: „Kobiety o Tobie z szacunkiem wzdychając piszą. Chłopy rozpytują o Focusy.
Po przejechaniu mety rozpoczniesz zupełnie nowe życie … się bij, walcz,
zmagaj!”
Napisałem w relacji online, że ten dzień będzie kluczowy, że innych już tu nie
będzie. Wyścig wkraczał dla mnie w decydującą fazę. Żarty się kończyły. Mam
opóźnienie, ale jeszcze na płaskich odcinkach mogę je zniwelować, jeszcze mogę
wyprzedzić jakichś zawodników. Ciągle jadę ostatni. Dość tego. Trochę mam
pecha, bo co kogoś wyprzedzę, to ten rezygnuje, a ja znów na ostatniej pozycji.
Dzień jednak był bardzo trudny. Chyba najtrudniejszy dla mnie. Kryzysowy.
Przejechałem tylko 200 km. Dużo podjazdów – może nie takie strome, ale z
dziurawą nawierzchnią: podjeżdżanie utrudnione, a o jakimkolwiek zysku na
zjeździe trudno marzyć. Ręce bolą od hamowania, na dziury trzeba uważać, bo już
tylko jedna dętka w zapasie i czasu szkoda. Jakość dróg fatalna. Jakieś szutry,
sporo piachu, jadę poboczem blisko lewej krawędzi drogi…chwila nieuwagi, ląduję
w rowie głową w dół. Nic się nie stało, bo prędkość mała a podłoże miękkie. Roześmiałem
się, bo z boku musiało to wyglądać komicznie. Później obiad w Głuszycy,
wieczór, noc, dużo samotnej jazdy… Dojechaliśmy z Marcinem do Kowar. Tu
rozstajemy się na czas jakiś. Ja zostaję na noc, Marcin korzysta przez chwilę z
mojej kwatery i mojego punktu serwisowego, dożywia się, myje i pędzi w noc.
Znów magia forum. Robb i Ania – załatwili ten nocleg, jechali z godzinę
samochodem, aby dowieźć nam gar makaronu z czymś tam, multum kanapek, słodycze,
baterie do GPS. Dzięki. To był mój ostatni komfortowy nocleg na trasie. Później
przez dwie noce jechałem, walcząc z limitem czasu, z wiatrem, słabościami i kto
to wie z czym jeszcze.
Dzień
dziewiąty: Kowary – Kostrzyń
Dystans : 310.85 km
Czas : 13:54 h Vsr : 22.36 km/h
Podjazdy : 1257 m Vmax : 52.40 km/h
Temp : 26.0 'C
O wpół do szóstej jestem już w drodze. Jeszcze tylko jeden podjazd do
Szklarskiej Poręby i adieu góry, żegnaj grawitacjo, pa Izaaku Newtonie. Kocham
góry, ale w tym dziurawym wydaniu i przy takim pośpiechu były po prostu trudne.
Na początku Szklarskiej ścianka chyba 16%. Daję radę, cieszę się, że nie
jechałem tego w nocy. Jazda nocą w takich warunkach jest zwyczajnie mało
efektywna. Ja spałem cztery i pół godziny, Marcin Nalazek jechał przez noc.
Rano dostałem meldunek, że jest raptem 45 km przede mną. Wydaje mi się, że
lepiej na tym wyszedłem. Po podjeździe szybki zjazd do Świeradowa. Podmarzam,
ale wzmacniam się psychicznie. Prędkość! Tak dziś będzie cały dzień. Pędzę jak
na etapie do Włodawy lub nawet szybciej. SMS-y dodają sił.
Pisze Eranis : „Jak powiedział klasyk: prawdziwego mężczyznę poznaje się po tym
jak kończy, a nie jak zaczyna, więc Twoja taktyka jest OK. I NIE JESTES SAM.
Gorąco Tobie i chłopakom kibicujemy. Dajecie nam takie emocje, że w dołku
ściska”. Pisze „T”: „Jestem”.
Mijam Zgorzelec i pędzę. Wizja mety, wiara w sukces – to wszystko uskrzydla.
Szybko mijają kilometry. W okolicy Łęknicy spotkanie z Markiem Nowickim i jego
żoną. Chyba pięć lat się nie widzieliśmy. Wyjechali na trasę pięknym, odkrytym,
czerwonym samochodem retro, nie pamiętam już jakiej marki. Trzeba mieć tę
fantazję. Jemy obiad w restauracji, prowiantu mają dla mnie tyle, że jeszcze
chyba ze trzech będących w pobliżu zawodników zaopatrzyli. Jechali później
jeszcze dłuższy czas koło mnie, robiąc zdjęcia. Potem czekali na promie w
Połęcku, gdzie się jeszcze doprowiantowałem i przyszło się rozstać. Do
zobaczenia! Jadę! Szybko jadę. Mijają kilometry, mijają miejscowości, mija
dzień. Zakładam oświetlenie i jadę w noc. Płaskie, dobrej jakości drogi
sprzyjają. Wiatr odczuwalny, ale najczęściej boczny – nie czyni szkód. Mijam
Słubice, Kostrzyń. Samotność długodystansowca i piękna, księżycowa noc. Jeszcze
senność nie dokucza. Prędkość nakręca mnie. Gdzieś w Mieszkowicach czy Cedyni
doganiam Tomka Knopika. Śpi na ganku jakiegoś domu przy ulicy. Zauważyłem
rower, obudziłem Tomka. Coś mamrocze, że nie ma szans zdążyć na wtorek do mety.
Mobilizuje się jednak, ruszamy razem. Po jakimś czasie i mnie jednak senność
dopada. Śpimy pół godziny gdzieś na trawniku. Pomogło.
Dzień dziesiąty: Kostrzyń – Mielno
Dystans : 362.00 km Czas : 17:08 h Vsr : 21.13 km/h
Podjazdy : 1100 m Vmax : 51.10 km/h Temp : 25.0 'C
Chyba w Osinowie Dolnym zajeżdżamy na stację benzynową, ale istniejący tam bar jest nieczynny. Dopiero świta. Pijemy kawę, jemy jakieś batony. Ruszamy dalej. W Krajniku Dolnym otwarty sklep spożywczy. Kupujemy świetne drożdżówki, a pani robi nam ekstra dwie gorące herbaty z cytryną. O, jak dobrze! Ruszamy i jedziemy sprawnie i szybko.
Pisze vilqu z Irlandii: „Widzę, że transatlantyk pędzi pełną parą, brawo, brawo. Powodzenia na ostatniej prostej”. Pisze anonimus jakiś: „Cłopaki z Calisii na treningach zagrzewali się tak: Jedziesz ziomuś, jedziesz, świeży jesteś”.
Rozbawiło mnie to do łez nieomal. Skoro jestem taki świeży, to trzeba cisnąć. Psychika sprawuje się doskonale, wyzwala pokłady energii. Tomek jedzie dzielnie. Szybko zbliżamy się do Szczecina, omijamy go szerokim łukiem. W Goleniowie na stacji Orlenu doganiamy Marcinów: Nalazka i Koseskiego. Wyruszamy stamtąd we czterech. Ja z Tomkiem mamy niedługo punkt serwisowy, Marcin z Marcinem jadą do Wolina na obiad – tam spotykamy się później i jedziemy znów we czwórkę. Heniek – przyjaciel od lat ponad pięćdziesięciu. Zostawił pracę w Pile, wyjechał dowieźć nam jedzenie i picie. Kibicuje i pomaga mi na wszystkich BBTourach, spotykamy się też czasem na imprezach kajakarskich przy piwie i piosence. „Bystrze” też ma swoją magię i wyzwala w ludziach solidarność i więź. Dzięki Heniu. W Wolinie doganiamy z Tomkiem Marcinów i wyruszamy razem we czterech. Doskonale się złożyło, że taka grupowa jazda wypadła akurat na wybrzeżu, gdzie mieliśmy wiatr w twarz.
Koło Dziwnowa następny punkt serwisowy. Mietek z forum. Królewskie żarcie. Zasadniczo było przygotowane dla mnie, bo ani Mietek, ani ja nie przewidzieliśmy wcześniej, że będzie nas czwórka, ale pozostali trzej koledzy też mieli co zjeść, a ja najadłem się do rozpuku i jeszcze na drogę kanapki, słodycze, banany zabrałem. Mietek jechał jeszcze później do apteki i dostarczał po drodze lekarstwa dla Marcina Nalazka, który miał jakieś zatrucie. Piękny gest Mieciu. Jesteś wielki.
Jedziemy po zmianach, doskonale współpracujemy, pokonujemy wiatr i kilometry. W Trzebiatowie dłuższy odpoczynek, chwila drzemki na trawniku i lecimy dalej. Mijamy Kołobrzeg, pijemy kawę w Ustroniu Morskim. Ciężko. Powieki ciążą.
Dzień
jedenasty: Mielno – Rozewie
Dystans : 222.00 km Czas : 10:20 h Vsr : 21.48 km/h
Podjazdy : 427 m Vmax :
49.50 km/h Temp : 26.0 'C
Pisze Olo: „Grzejcie chłopaki. Gdzieś przed Mielnem jest podobno nieprzyjemny
przejazd kolejowy. Tory niemal równolegle idą do drogi. Jeden zawodnik tam
leżał”.
Dzięki Olo. W samą porę ostrzegłeś. Byliśmy przygotowani. Atakowaliśmy go z
lewej strony, skręcając mocno do prawej. Jeżeli ktoś nadjechał prawą stroną
jezdni, czyli normalnie – musiał mieć kłopoty.
Mijamy Mielno, wjeżdżamy na mierzeję. Paskudnie jakoś. Spać się chce. Kończy
się mierzeja na szczęście. Tomek Knopik mówi, że ma dość, że jest wykończony,
że nie daje rady. Kładziemy się wszyscy na piętnaście minut drzemki. Pomogło.
Ruszamy potem, ale droga fatalna, jakieś betonowe płyty, dużo piasku. Nie
potrafię jechać po tym szybko. Dwóch Marcinów jest już wyraźnie z przodu, potem
ja, za mną niknie światło Tomka. Jakieś remonty, objazdy, dziura na dziurze.
Tragedia. Błądzę i kręcę się w kółko pomimo posiadania GPS. Uff, wybrnąłem z
tego. Niedługo dogoniłem Marcinów, którzy zatrzymali się nie wiem już dlaczego.
Tomka nie widać. Jedziemy we trzech. Do Darłowa. Tam kawa na stacji i pędzimy
dalej. Zaczynam odstawać od prowadzącej dwójki. Raz, drugi mobilizuję się i ich
doganiam, ale po chwili odpuszczam. Po prostu nie dam rady. Trudno. Wyścig ma
swoje prawa. Chłopaki pędzą, cały czas kalkulując, czy zdążą na dwunastą na
metę. Ja kładę się na dwadzieścia minut na przystanku. Potem będzie jeszcze raz
dziesięć minut. Jadę w znośnym tempie. „Komputer” cały czas pracuje i liczy,
czy zdążę na dwunastą. Cały czas jest taka możliwość. Tylko trzeba jechać.
Szybko jechać. Za Ustką dogania mnie autem kolega Marcina Nalazka. Ma dla mnie
kanapki, banany, batony. Biorę jedynie kanapki, bo pozostałe rzeczy mam ze sobą
w sporych ilościach. Ubywają kilometry. Dojeżdżam do miejscowości Wicko. Chyba
70 km do mety. No i stało się. Odcięło mi prąd. Tak mocno jak nigdy dotąd.
Zszedłem z roweru, ledwo stoję na nogach, ledwo jestem w stanie podprowadzić
rower pod pobliski sklep. Kupuje dwa litry soku z czarnej porzeczki, jakieś
drożdżówki. Pochłaniam to powoli, siedząc na ławce przed sklepem. Powoli mijają
czarne myśli, wraca trzeźwość oceny, wraca życie. Po pół godzinie wsiadam na
rower i nawet jadę. Jeszcze pomału, ale czas i dostarczony organizmowi cukier
robią swoje. Wróciłem do świata żywych. Rozkręcam się. Napisałem SMS, że nie
zdążę na metę w wyznaczonym czasie. Jednak jadę. Dojeżdżam w okolice Żarnowca.
Widzę z daleka czekających na mnie ludzi. Poznaję Michała Z. i Michała B. –
kolegów z forum. Mają aparaty w rękach – będzie sesja fotograficzna. Mobilizuję
się, prężę muskuły. A co, trzeba trzymać fason. Nie poznałem Michała Wolffa!
Dopiero później, już w domu, patrząc na zdjęcia, zorientowałem się, że on tam
też był. Zgolił wąsy. Za chwilę mam piękny zjazd w dół, a później ostatni na
tej imprezie podjazd. Staję na pedałach, żwawo posuwam się do przodu. Kryzys
zażegnany, a błysk fleszy dodaje sił. J Niedługo Jastrzębia Góra i męcząca,
dłużąca się ostatnia prosta przed metą. I wreszcie meta. Co za radość! Wszyscy
czekali na mnie z zakończeniem. Godzina i trzynaście minut po limicie czasu. Mam
to w nosie. DOJECHAŁEM!!! Daniel Śmieja też mówi, żebym się żadnym limitem nie
przejmował. Uścisk dłoni prezesa, statuetka, pamiątkowe zdjęcie – wszystko.
Aha, satysfakcja jeszcze ogromna, ale to już taka bardziej własna. Czuję się w
jakiś sposób spełniony. Zrealizowałem jedno z marzeń. Uznanie wśród wielu,
wielu osób, zaskakująco wielu. Zaskakująco wielu kibiców w internecie i po
drodze. Mnóstwo okazywanej sympatii i ogrom bezinteresownej pomocy.
Chwilo trwaj!
Tomek Knopik dojechał na metę około sześć godzin po mnie. Tomek, gratuluję
charakteru. Wyobrażam sobie, jaką walkę ze sobą musiałeś stoczyć. Zresztą nawet
nie muszę sobie wyobrażać. Ja to po prostu WIEM. Powodzenia Tomek!
Dni
następne
Zaprosił mnie Michał Z. do siebie po wyścigu: wpadnij do mnie, domyjesz się,
najesz, wyśpisz. Wyśmienity pomysł. Nawet miałem siłę posiedzieć z nim chwilę
wieczorem przy piwie. Rano odwiózł mnie na PKP. Używałem tu już określenia
magia forum? J Akurat miałem doskonałe połączenia. O godzinie 17.30 byłem już w
Ostrowcu. Niespodzianka. Na peronie czekało czterech kolegów z rowerami,
ubranych „na rowerowo”. Przywitali, pogratulowali, zaprosili na obiad do
restauracji, potem posiedzieliśmy u mnie przy piwie. Tak jak przed moim
wyjazdem na maraton. Dzięki chłopaki.
Podsumowanie jakieś? Chyba trochę za wcześnie. Sama impreza? Jest taka, jak
powinna być. Dla twardych ludzi, charakternych, bez rozpieszczania, bez
blichtru, po trudnych drogach.
Czy wystartuję ponownie za cztery lata? To dużo czasu i trudno pewne rzeczy
przewidzieć, ale w tej chwili jestem „na nie”. A już na pewno nie będę szukał
większych wyzwań. Po prostu to już nie dla mnie. Czas płynie. Mam satysfakcję,
że przez najbliższe cztery lata będę najstarszym uczestnikiem, jaki wystartował
i ukończył ten maraton.
Pozostawiam sobie jakieś sprinty typu BBTour, łowy gminne i turystykę. No i
życie, na które nieustająco mam ogromny apetyt, a wiele spraw musiało ustąpić
miejsca maratonowi i długotrwałym przygotowaniom.
UWAGA – Z Kowar do mety jechałem w zasadzie bez spania. Podział tego odcinka na
etapy do Kostrzynia i do Mielna jest trochę umowny i mocno przybliżony. Nie
pamiętam gdzie wybijała północ
Chwila przed startem
25 km do mety
To Rozewie? Od dziesięciu dni szukam!
Transatlantyk, Wilk, Waxmund. Trójka ultrasów
z forum. To nie pierwsze takie wspólne zdjęcie.
To
zdjęcie wykonane było około godziny po przejechaniu mety. Dobrze obrazuje
zmęczenie dziesięcioma dniami jazdy.
Pisałem tutaj, że codziennie otrzymywałem moc esemesów od kibiców. To jeszcze nic. Na stronie maratonu, czyli mrdp.pl jest zakładka „komentarze”. Tam to się dopiero w trakcie wyścigu dzieje! Czytałem te komentarze dopiero w pociągu wracając do domu z wybrzeża, bo w trakcie imprezy nie było czasu. Świetna lektura. Wspominałem tutaj też Bogdana, tego od kajaków i gitary. On mobilizował mnie pisząc codziennie w trakcie trwania maratonu wierszowany pean na moją cześć. To jedyny taki przypadek w moim dość już długim życiu. Oto próbka:
Brawa, oklaski, wawrzyny,
laury, hymny, peany,
epika, dramat, liryka.
Na cześć Transatlantyka!
Całość jest dostępna w spojlerach Pean 1 i Pean 2. Po kliknięciu w nazwę ukazuje się tekst. Po ponownym kliknięciu tekst się chowa. Miłej zabawy.
Jak ogień, jak piorun, jak burza,
przez deszcze, przez noce, przez dnie,
po falach wzburzonych emerdepe
Transatlatyk do celu mknie.
Ach, cóż to tam z mgły się wynurza,
a numer ma jedenaście?
To Transatlantyk przepływa.
Z fal robi kurzawę – popatrzcie!
Niestraszne mu fale wysokie,
niestraszny huragan, ni szkwał.
Transatlantyk pokonuje przestrzeń
jakby nieziemski napęd miał.
Jak woj do boju staje,
po morzach i oceanach płynie.
Wszak przecież Chrzestna Matka
Marek mu dała na imię.
Na dnie zostały w odmętach
Titanic i Andrea Doria.
Na naszych oczach się pisze
Transatlantyka historia.
Uparcie podąża do celu,
ma w swym rozumie przecie,
że nie tylko wygrywa
kto jest pierwszy na mecie.
Nie pójdzie na marne Twój trud,
głód, brud i żalu łzy.
Do boju stajemy już dziś.
Na rowerze.
Jak Ty.
Nie, to jeszcze nie koniec.
Jeszcze trochę popłyniesz,
niejedną falę pokonasz,
niejeden pył wodny wzbijesz.
Choć wiatry przeciwne wieją,
choć w rejsie się mnożą zakręty,
płyniesz pod swoją banderą,
dumny i nieugięty.
Uważaj na rafy podwodne,
omijaj mielizny z daleka,
już wkrótce wytchnienie po trudzie
w porcie na Ciebie czeka.
Już widać błyski latarni
tam, gdzie horyzont ginie.
Transatlantyk całą naprzód
wkrótce do portu zawinie.
Gardłom krzyczeć pozwólmy,
do braw ręce szykujmy,
kwiaty pod koła rzucajmy,
w pochwałach nie ustawajmy.
Żadna mnie siła nie może
oderwać od komputera
dopóki się nie dowiem
gdzie ten Marek, cholera?
Choć go widuję czasami
od jakichś trzydziestu lat,
to nie znam Transatlantyka
lecz wiem, na co go stać.
Cześć Wam, wszystkim Zwycięzcom,
pogromcom czasoprzestrzeni.
Jesteście wspaniałymi synami
naszego ziarenka – Ziemi.
Brawa, oklaski, wawrzyny,
laury, hymny, peany,
epika, dramat, liryka.
Na cześć Transatlantyka!
I jeszcze Wysnuję pierwszą pointę
z całej tej pisaniny.
I będę o tym pamiętał:
Nie słowa się liczą, lecz czyny.
Druga o kibicujących głośno i po cichutku.
Tylko dzięki naszym komentarzom
maraton doszedł do skutku!
Bo nic by się nie działo
w tym całym maratonie
gdyby nie my – kibice
i nasze nocne pisanie.
Bateria w laptopie się kończy,
palce zmarznięte na kość.
Ktoś musi o kimś pisać
aby jechać mógł ktoś.
Lista naszych osiągnięć
jest bardzo, bardzo długa,
że ten maraton się odbył
to tylko nasza zasługa!
A w trzeciej poincie wspomnę
(choć tam o rowerach mniej)
o stronie, z której przyszedłem:
http://6strun.pl
Bogdan Ziółkowski