Chorwacja 2007
W 1979 roku byłem na wspaniałym studenckim obozie kajakowym w Jugosławii. Przepłynęliśmy w ciągu miesiąca czternaście górskich rzek. Program obozu przewidywał też trzydniowy pobyt typowo wypoczynkowy nad Adriatykiem, w pobliżu Dubrownika. Było gorące lato, nawet nie chciało nam się namiotów rozbijać, spaliśmy na materacach rozłożonych na plaży. Słońce nie dawało spać już od wczesnego ranka i wtedy w ramach toalety porannej wskakiwało się prosto z legowiska do cudownej wody Adriatyku. Zakochałem się wtedy w tym morzu. Wielokrotnie później marzyłem, żeby jeszcze kiedyś do tej wody wskoczyć. W końcu doszło do urzeczywistnienia tego marzenia. Wyczytałem później gdzieś w Internecie sentencję:
„Jeżeli masz marzenia, to je po prostu spełnij”.
Nic dodać, nic ująć.
Pomysł na ten wyjazd kiełkował już przed poprzednimi wakacjami. W pierwszej wersji miał to być wyjazd w Bieszczady, później „przerzut” na Słowację, i kilka dni jazdy za naszą południową granicą z zahaczeniem o Węgry w ciągu jednego dnia. Motywem spinającym cały ten wyjazd miały być zbiorniki wodne sztuczne i naturalne, nad którymi bym biwakował i w których bym się kąpał po ciężkim dniu jazdy. Zmieniałem jednak wtedy pracę i w wakacje nie mogłem brać urlopu. Wyjazd musiał zostać przełożony. Powróciłem do zamiaru w roku 2007. Zmieniłem trochę plan i postanowiłem dotrzeć nad Balaton na Węgry. Potem przeszło przez myśl. że może nad ten wymarzony Adriatyk od razu pojechać, skoro będę już w połowie drogi? Tysiąc kilometrów w jedną stronę! Nie wiedziałem, czy dam radę. Od lat nie robiłem tak dalekich wyjazdów rowerem, a czas robi swoje. Wiedziałem jednak, że będę próbował. Balaton był programem minimum, i tam miałem podjąć decyzję odnośnie dalszej jazdy. Cały mój wyjazd nie został niestety uwieczniony na zdjęciach, ponieważ w preliminarzu brakło już środków na pozycję: aparat fotograficzny.
Od miesiąca jeździłem już na trekingowym rowerze Author Stratos. Sprzęt był niezły. Miałem już sakwy (tył), do których zamówiłem doszycie jeszcze jednej torby dopinanej nad bagażnikiem, kupiłem kask, którego do tej pory nie używałem, spakowałem trochę ciuchów, jakieś części i narzędzia, suchy prowiant na pierwszy dzień i… w drogę!!!
Dzień pierwszy – 08.08.2007: Nowy Sącz-Piwniczna – Stara Lubonia (SK) – Poprad – Cervena Skala – Tisovec- Lucenec.
Dystans : 227km. Srednia prędkość : 20,37 km/godz
Pobudka przed czwartą rano. O godzinie 5.15 zniosłem spakowany wczorajszego dnia rower po schodach z trzeciego piętra. Nie wiem ile ważył wraz z bagażem, ale ledwo dałem radę. Na górę na pewno bym go nie wniósł.
.
Bardzo byłem ciekaw jak zniosę dłuższą jazdę z tak ciężkim bagażem. Ruszyłem
ostro! Tak długo oczekiwany i przygotowywany wyjazd! Ponadto tak się poskładało, że był to pierwszy od
dziewięciu lat jakiś wyjazdowy urlop. To była euforia! Gnałem jak szalony. Koło
Rytra (po dwudziestu kilometrach) zorientowałem się , że jadę pod wiatr. Nic
to! Niedługo przejście graniczne w Piwnicznej. Zaraz za granicą zdejmuję z
siebie trochę ciuchów, bo zaczyna być gorąco, a przede mną dość wyraźny podjazd
(prawie 15 km) w kierunku Starej Lubovni. Na szczycie jestem w 2 godz 10 min od
wyruszenia z domu, a więc ciężar bagażu nie przeszkadza zbytnio, skoro
normalnie, czyli z minimalnym bagażem robię go w minutę lub dwie poniżej 2
godz.Odbyłem ze sobą pogadankę uspokajającą, bo jak tak dalej będę gonił to w
południe może mi sił zabraknąć. Trochę pomogło! Pogoda – super, nawet wiatr
ucichł. Niebawem mijam Podoliniec, czyli miejsce dokąd do tej pory najdalej w
kierunku południowym docierałem rowerem.
Przed dziesiątą jestem w Popradzie, niedaleko za
miastem pierwsze „tankowanie” . Preferuję wodę mineralną i soki
owocowe ze względu na ich walory smakowe i odżywcze. Przy dużych upałach
potrafię „spalić” tego z pięć litrów na setkę. Około południa w
Hranovnicy pierwszy odpoczynek i pierwszy obiad. Nie spiesząc się jem jakiegoś
porządnego kotleta w restauracji, popijam dobrym i tanim piwem, niestety w
skromnych ilościach, bo jednak uczestniczę w ruchu drogowym. Najbliższe 70 km
to częste podjazdy i zjazdy, nawet dość strome. Na szczęście działa jeszcze
poranna euforia i przejeżdżam je z marszu, nawet nie specjalnie dawały się we
znaki. Za to od Tisovca ok. 40 km w dół jakiejś rzeczki! Wypatrzyłem to wcześniej
na mapie i wiedziałem, że tak będzie. Przeciętna prędkość na tym odcinku
powyżej 30km/godz. Do tego piękne widoki i wspaniała pogoda. Po południu
zbliżam się do Rimavskiej Soboty i skręcam w kierunku Lucenca. Do zaplanowanej
mety jeszcze około 30 km pofałdowanej drogi. Zaczynam odczuwać trudy dnia. Konieczne dożywianie! Zatrzymuję się w
przydrożnej restauracji, zjadam jakiś obiad, piję ileś wód mineralnych i kawę.
Można jechać dalej. Jeszcze słońce było dość wysoko, gdy dotarłem do Lucenca.
Pytam miejscową ludność o jakiś kamping, ale wszyscy mówią, że nie ma tu nic
takiego. Szukam jakiegoś „pensjonu”, co jest na Słowacji tańszą
odmianą hotelu – niestety wszystkie miejsca zajęte. Skierowano mnie do hotelu.
Ceny tam były nie za bardzo na moją kieszeń, ale i tak miejsca nie było.
Zaopatrzyłem się w wodę mineralną i wyjeżdżam z zamiarem biwakowania na dziko,
bo nic już tu nie znajdę. Zaczęło się robić ciemno. Rozbiłem się na jakimś
ogromnym ściernisku osłonięty od drogi kępą drzew i krzaków. Z drogi byłem nie
do zauważenia. Szybko rozbiłem namiot, trochę toalety w wodzie mineralnej i
zasłużony odpoczynek. Oprócz 227 km przejechanych normalnie w trasie
natrzaskałem jeszcze około dwudziestu po mieście w poszukiwaniu noclegu, na
dodatek trochę zbłądziłem. Odpoczynek więc jak najbardziej zasłużony.
Dzień drugi – 09.08.2007: Luceniec – Velky Krtis – Demandice – Kolta –
Komarno – Komarom.(H)
Dystans : 168 km. Srednia prędkość 17,69 km/godz
Jestem tuż tuż przy granicy węgierskiej. Cały
dzień mam jechać na zachód wzdłuż granicy, pod koniec dnia przeskakuję na Węgry
i w Komarom nocleg, bo z mapy wynika, że tam są kampingi. Przez Węgry
przejeżdżałem w 1979 roku i wyobrażenie mam o tym kraju marne. Kojarzą mi się z
pusztą czyli ze stepem, a więc wszędzie równo i gładko, żadnych gór. No i nic
bardziej błędnego. Zaraz po zwinięciu namiotu i wyruszeniu w trasę życie
boleśnie weryfikuje moje wyobrażenia o węgierskim krajobrazie. No jest lekki
podjeździk, mięśnie jeszcze nie rozgrzane, to sprawia trochę kłopotów, ale to się
przecież musi niebawem skończyć i zaczną się równiny. Skończył się niebawem i
ze szczytu zobaczyłem następne wzgórze na które wyraźnie prowadziła moja droga.
I tak było przez calutki dzień. Góra-dół,
góra-dół – do znudzenia. Gdzieś koło Demandic nadciągnęły czarne chmury, ale
rozeszły się po niebie podczas gdy przezornie schroniłem się do przydrożnej
pijalni i integrowałem się przy piwie z okoliczną ludnością. Do Komarom
dojechałem planowo przed wieczorem, ale zmęczony trochę ponad plan. Na granicy
odprawiłem ceremonię zmiany umieszczonej na kierownicy flagi ze słowackiej na
węgierską. Widziałem wyraźne uznanie i sympatię w oczach celników. Kampingów w
mieście jest kilka, ale szukam dość długo, bo ciągle oferują mi przymusowo
jakieś gorące kąpiele za słoną opłatą. W końcu znajduję taki, gdzie nie jest to
obowiązkowe. Gorący prysznic to jest
to!!! Po prysznicu idę do restauracji na obiad. Ceny wysokie. W miarę niedrogi
wydaje się ich słynny gulasz. Nie jest rewelacyjny, ale jak się zje do tego
sporo pieczywa i wypije dobre piwo, to na jakiś czas o głodzie można zapomnieć.
Przez najbliższe dni będę jadł go często. W nocy budzi mnie znajomy dźwięk –
mamy deszcz! Nie był duży i do rana przestał padać.
Dzień trzeci – 10.08.2007: Komarom – Kisber – Rede – Zirc – Veszprem –
Baloatonfüred – Badacsonyörs.
Dystans: 148 km. Średnia prędkość :
19,20 km/godz.
Niebo zachmurzone i to solidnie. Co robić?
Błyskawicznie się pakuję, bo jak zacznie padać, żadna siła nie zmusi mnie do
zwijania namiotu. Wyruszam szybko i sprawnie. Jadę przez Węgry. Po piętnastu
minutach zaczyna się mżawka. Jadę dalej. Po następnych piętnastu minutach
mżawka przechodzi w deszcz. Jadę dalej. Jest mi już wszystko jedno. Po pół
godzinie robi się nieprzyjemnie. Już nie jest mi wszystko jedno. Coś trzeba
będzie z tym zrobić! Dojeżdżam do miejscowości Kisber. Pojawia się słońce –
jestem uratowany. Później będzie
momentami nawet upalnie. Przed miejscowością Zirc długi i dokuczliwy podjazd. W
trakcie podjazdu widoczne po lewej stronie okazałe i malownicze ruiny na
pobliskim wzniesieniu. Nawet jest zrobiony parking przy drodze, żeby turysta
mógł się zatrzymać i oko nacieszyć widokiem. Szkoda, że turysta jeżeli już
koniecznie chce usiąść przy okazji, to wybór ma między siedzeniem na trawie i
siedzeniem na asfalcie, a śmieci jest wokół tyle, że nie ma żadnego wyboru i
trzeba usiąść wśród nich. W takich właśnie warunkach jadłem drugie śniadanie.
Za miasteczkiem Zirc długi wspaniały zjazd ! Niebawem Veszprem, a stamtąd już
dosłownie czuć Balaton. Kilka kilometrów przed jeziorem przydrożna knajpka.
Gospodarz bardzo sympatyczny i interesował się rowerem, ale zdzierstwo
straszne! W drodze powrotnej już tam nie wstąpiłem. Po obiedzie kilka
kilometrów w dół i ukazał się Balaton. Plan minimum zrealizowany, a jestem w drodze
dopiero trzeci dzień. Już wiem, że dojadę do Chorwacji! Na razie nacieszmy się
jednak Balatonem. Postanawiam dojechać
jak najdalej wzdłuż północnego brzegu i dopiero szukać kampingu. Cały Balaton
okrążony jest pętlą ścieżek rowerowych. Wspaniała sprawa dla niedzielnych
spacerowiczów rowerowych, rodzin z małymi dziećmi i tym podobnych. Gorsza dla
mnie, bo ścieżka rowerowa jest duuuużo bardziej kręta od normalnej drogi, ma
sporo przejazdów przez krawężniki i tym podobne rzeczy, które w sytuacji, gdy
człowiek ma na rowerze ciężki bagaż i musi co chwila rozpędzać się i hamować są
istotnym utrudnieniem. Wszystko dobrze z tymi ścieżkami – są dobre i potrzebne,
tylko dlaczego od razu obok ,na prawdziwej drodze pojawia się znak zakazu
wjazdu dla rowerów ? Kto mi to wytłumaczy ? To jest najzwyklejsza nadgorliwość
ludzi, którzy wysiadują stołki za pieniądze podatnika i po prostu usiłują jakoś
uzasadnić przydatność swoją i swojej „pracy”. Oczywiście to nie jest
wynalazek węgierski, w Polsce też tak mamy ! Kończę jazdę przed 18.00. Zdążyłem się szybko rozłożyć z namiotem i jeszcze w
biały dzień do jeziora wskoczyć. Woda raczej mętna, chłodna i płytka. Lekkie
rozczarowanie. Byłem tam jeszcze dwa dni i już się tylko pod prysznicem
kąpałem. Przede mną perspektywa biwakowania na miejscu – i bardzo dobrze, bo
trzy dni jazdy trochę czuję w mięśniach i odpoczynek dobrze mi zrobi.
Dzień czwarty – 11.08.2007: W nocy budził mnie deszcz. Tym razem nie był
jednak tak wspaniałomyślny, żeby przestać do rana . Padał do 13.00. Później
wyszło nawet słońce. Wyprałem i wysuszyłem kilka ciuchów. Po obiedzie wyszedłem
pieszo na spacer po okolicy. Nie bardzo było co oglądać. Pożywiłem się trochę
rosnącymi tu wszędzie winogronami i śliwkami wróciłem na kamping. Poszedłem
spać zaraz po zmierzchu. Jak rano nie będzie padać – jadę dalej. Nic tu po
mnie.
Dzień piąty – 12.08.2007: Deszcz
słychać było przez całą noc. Lało do 16.00. Przeczytałem wszystkie mapy i
nauczyłem się dalszej trasy na pamięć. Wyspałem się za wszystkie czasy.
Patrzenie w sufit nie jest pasjonującą czynnością. Ponieważ rower nocuje ze mną
w namiocie, patrzę na rower. No i wypatrzyłem. Pękła jedna szprycha w tylnym
kole. Pierwszy raz w życiu mi się coś takiego przytrafiło. No, ale jak pękła
jedna, to „pójdą” następne. Koło jest już osłabione. Na szczęście
młody człowiek na recepcji kampingu mówi, że słyszał dobrą prognozę pogody na
jutro. Wzrasta poziom optymizmu!
Dzień szósty – 13.08.2008: Badacsonyörs – Keszthely – Lenti – Lendava(SLO)
– Varazdin(CRO) – NoviMarof – Sveti Ivan Zelina
Dystans: 204,5 km Średnia prędkość: 21,1 km/godz.
Słońce od rana ! Po dwóch dniach biernego
wypoczynku wskoczyłem na rower i rączo pędzę do Chorwacji. Trochę błądzę w
Keszthely, nadkładam kilka kilometrów. Kontakt słowny z miejscową ludnością
praktycznie niemożliwy, oprócz przypadków gdy trafi się na kogoś znającego
jakiś język obcy. Z pozostałymi – żadnych szans. Można sobie ręce po łokcie
urobić – nic nie kumają. Słońce z niekłamaną nadgorliwością wynagradza mi
fatalną pogodę dwóch dni poprzednich.
Piję mnóstwo wody, a w przydrożnym straganie
kupuję kilka wspaniałych brzoskwiń, które pochłaniam natychmiast na oczach
lekko zdumionej sprzedawczyni. Zbliżam się do granicy, a nie mam wykupionej
chorwackiej waluty. Na wszelki wypadek w Lenti robię zakupy za posiadane
jeszcze forinty. Oho! Znowu obowiązkowa ścieżka rowerowa! Dziurawa i zaniedbana
– klnę na czym świat stoi, ale przepisu przestrzegam. Nie mam kasy na mandaty.
Niebawem krótki kawałek Słowenii. Trudno
coś powiedzieć o tym kraju, bo cała trasa przejazdu to jedna wielka budowa
drogi, związana z tym ruina i księżycowy krajobraz. Za chwilę Chorwacja.
Kolejna zmiana flagi państwowej na kierownicy. Tuż za granicą czynny kantor, w
którym kupuję chorwackie kuny. Niedługo mijam Varazdin i kieruję się na Novi
Marof. I tu przykra niespodzianka. Droga przede mną jest drogą szybkiego ruchu
i jak byk stoi znak zakazu wjazdu dla rowerów, traktorów i furmanek. Mapa
niewiele mi podpowiada. Pytam o jakiś objazd na stacji benzynowej. Na szczęście
to już nie Węgry. Chorwaci kilka słów po polsku potrafią zrozumieć, to jednak
Słowianie. Pojechałem objazdem, droga ciekawa widokowo, nawet dobrej jakości, i
wcale nie taka długa. W trakcie objazdu odpoczynek i taaaki obiad w przydrożnej
restauracji. Mijam Nowi Marof. Droga robi się szersza, doskonała nawierzchnia i
lekko z górki chyba. Nic tylko jechać!!! Dojeżdżam do miasteczka Svati Ivan
Zelina.
Pora na nocleg. Dzisiaj spróbuję innej metody.
Pytam stojącego przed swoim domem człowieka, czy mogę sobie u niego w ogrodzie
na jedną noc namiot rozbić. Nie było żadnej sprawy. Rozbiłem się szybko i
sprawnie. Byłem trochę zaskoczony, bo gospodarze nie zainteresowali się mną
wcale. Nic a nic. Trochę liczyłem na to, że zapytają czy bym się nie umył, albo
herbaty nie napił.No cóż, dobrze , że pozwolili się rozbić. Wyjechałem stamtąd
rano gdy jeszcze spali. Na stoliku zostawiłem kartkę z podziękowaniem.
Dzień siódmy – 14.08.2007: Svati Ivan Zelina – Zagreb – Karlovac – Duga
Resa – – Josipdol – Kriżpolje
Dystans : 170 km Średnia prędkość 18,79 km/godz.
Rano mam trochę z górki, trochę z wiatrem.
Doskonałe warunki do jazdy! Na najbliższej stacji benzynowej robię toaletę
poranną i lecę dalej. Niedługo Zagrzeb. Wjeżdżam do wielkiego miasta. Ruch
uliczny, tory tramwajowe, autobusy – całe to szczęście, które rowerzyści dobrze
znają. Jadę bez kompleksów, nie ustępuję innym tylko dlatego że są więksi.
Trzeba się twardo trzymać swoich praw. Na
mapie drogowej widać było wyraźnie , że przez Zagrzeb mam przejechać prosto jak
z łuku strzelił. Teoria dla naiwnych. Przecież nie po to ludzkość wymyśliła
objazdy, żeby sobie ktoś mógł jechać prosto i zgodnie z mapą. Trafiłem szybko
na taki objazd. Pomimo usilnych starań już nie trafiłem (po objeździe) na tę
samą ulicę i ten kierunek. Drogowskazy pokazywały tylko dojazd do autostrad i
do bardziej ekskluzywnych hoteli. Zatrzymany rowerzysta objaśnił mi płynną
angielszczyzną, którędy mam jechać. Moja znajomość języków nie jest
rewelacyjna, ale zrozumiałem to co najważniejsze i dojechałem do drogi
wyjazdowej. Ruch uliczny coraz większy, pasów ruchu przybywa, za chwilę most na
Sawie i… zakaz wjazdu dla rowerów. Droga zmienia się w autostradę i dalej
jechać mi nie wolno. Opcja powrotu do miasta i szukania innego wyjazdu wcale mi
się nie podoba. Tą autostradą jak wynika
z mapy mam przejechać kilometr lub dwa i skręcać w lewo. Niby krótki odcinek,
ale trochę ryzykowna wersja. Nadal nie mam pieniędzy na mandaty. Ale, zaraz,
zaraz… pode mną jest rzeka a wzdłuż niej wały przeciwpowodziowe. Azymut się mniej
więcej zgadza. Przenoszę rower przez barierki autostrady, sprowadzam go po
nasypie w dół i już jesteśmy na wale! Jadę szczęśliwy. Nawierzchnia pod kołami
trawiasta i mocno wyboista, ale zawsze to lepiej źle jechać niż dobrze iść. Tak
mawiała moja babcia i miała rację staruszka. Po kilku kilometrach dojeżdżam do
asfaltu i niedługo jestem na upatrzonym wcześniej szlaku. Nawet niewiele czasu straciłem. Zresztą – jak to
straciłem? Przejechałem się wzdłuż ładnej rzeki po zielonej trawce – z grubsza
po takie doznania się tam wybierałem. Minąłem Karlovac i dojechałem do Dugiej
Resy. Świetny i rewelacyjnie tani obiad w przydrożnym zajeździe. Nigdzie więcej
na tym wyjeździe nie najadłem się tak za jedyne 12 zł, w tym piwo. Dojeżdżam do
miasteczka Josipdol. Robi się już późne popołudnie, więc robię zakupy w sklepie
spożywczym z myślą o kolacji i śniadaniu. Zaczyna się podjazd pod przełęcz
Kapela, najwyższy punkt mojej trasy – 888 m n.p.m. Ciągnie się to przez 13 km.
Nie jest specjalnie stromo – można przeżyć. Zjazd w dół niestety trochę
krótszy. Zaczynam się rozglądać za noclegiem. Zapytałem znowu napotkanych ludzi
o możliwość rozbicia namiotu. Zaprosili mnie do domu, potraktowali jak
najmilszego gościa. Kąpiel, kolacja i
wspaniała domowej roboty rakija. Piłem ją z umiarem, bo jutro musiałem jechać
dalej, ale była wyśmienita.
Dzień ósmy i dziewiąty – 15,16.08.2007: Kriżpolje – Vratnik – Senj Dystans : 42,8 km
Średnia prędkość : 19,89 km/godz
Rano śniadanie, pożegnanie i jadę dalej.
Umówiłem się jeszcze, że jak będę wracał za dwa dni, to wstąpię na kawę. Pogoda
piękna, czuję podniecenie bliskim już celem ośmiodniowej jak dotychczas
wędrówki. Jadę w pięknym słońcu. Pozwoliłem sobie na luksus dłuższego snu tej
nocy i spokojnego śniadania jedzonego wraz z Wladem (tak miał na imię
gospodarz), gdyż pozostały do Adriatyku dystans był już bardzo krótki. Przede
mną podjazd pod Vratnik. Od strony lądu
nie powinien być zbyt trudny, ale nie wiem za bardzo jaki, bo moja mapa nie
jest dokładna i nie ma poziomic. Okazał się łatwiejszy niż się spodziewałem, do
tego rozłożony na trzy części. Na górze okazały bunkier, nie wiem z której
wojny. Pod bunkrem prowizoryczny taras widokowy z widokiem na Adriatyk i wyspy
Krk, Prvić, Raab. Przepiękny widok. Warto było się wspinać! Spotykam dwoje
Polaków ze Śląska. Też nie mogą się napatrzyć. Jadę w dół. Piękne serpentyny,
ale jadę powoli i rozglądam się uważnie, bo za dwa dni będę tędy wracał. Będzie
trochę pracy. Za chwilę dojeżdżam do
Senj. Urokliwe, stare miateczko. Za chwilę jestem w porcie nad moim
wyczekiwanym od dawna morzem. Adriatyk! Jest ! Mam go ! Dojechałem ! SMS o
takiej treści wysłałem w samo południe do kilku osób, z którymi przez cały czas
byłem w kontakcie i które wiernie mi w tej wyprawie kibicowały. To bardzo
pomaga, gdy się czuje takie wsparcie, nawet na odległość. Nacieszyłem się
chwilę widokiem morza, przekontemplowałem fakt dojechania tutaj rowerem – pora
się rozejrzeć za kampingiem. Jest jeden w centrum, ale olbrzymi, zatłoczony,
niezbyt czysty – nie chcę go. Jadę za miasto w kierunku Rijeki. Po kilku
kilometrach mam to o co mi chodziło. Kameralny, schowany w cieniu kamping za
cenę 10 euro – jak najbardziej do przyjęcia. Szybko się rozbijam, urządzam jako
tako obejście obok namiotu i biegnę do morza wykąpać się. Zapomniałem niestety zabrać z domu okularków do
pływania, ale rozkoszy kąpieli w tym morzu nic nie jest w stanie zmącić. Jest
bosko. Wracając do namiotu dostrzegam polską rejestrację na przyczepie
kampingowej. Kłaniam się nisko siedzącym obok właścicielom i zamieniam kilka
słów. Oczywiście umawiamy się na wieczorną herbatę. Obiad w restauracji okazał
się bardzo drogi i skromny ilościowo. Nie tędy droga. Idę pieszo do Senj , żeby
się zaprowiantować z lekka. Po drodze zajadam fantastycznie dojrzałe figi. W
mieście pochodziłem trochę po urokliwych wąskich uliczkach i małych podwórkach.
Wspaniałe autentyki. Solidnie podniszczone domy sąsiadują z pięknie
odrestaurowanymi kamieniczkami. Miasto ma niezaprzeczalnie własny klimat. Na
jutro planuję zwiedzanie zamku górującego nad miastem. Chodzę po mieście i szukam punktu, z którego najlepiej
widać Vratnik . Chcę mu spojrzeć „prosto w oczy” przed zbliżającą się
potyczką. Jest. Widzę z oddali charakterystyczne maszty telekomunikacyjne. Może
ktoś powie, że to bzdury, ale „patrzę mu w oczy” bez strachu i ze
skupieniem. Jutro powtórzę to jeszcze raz. Przekonałem się niejednokrotnie, że
siła tkwi nie tylko w rękach i nogach, ale i w psychice. Robię zakupy i wracam
na kamping. Droga się dłuży, bo to jednak około pięciu kilometrów. Nowi znajomi
czekają już na mnie nie tylko z herbatą , ale i z kolacją. Na szczęście kupiłem
kilka piw i trochę owoców, więc nie jestem tylko „sępem”. W ten sam
sposób organizujemy sobie posiłki przez cały następny dzień. Ich nastoletnia
córka pożyczyła mi swoje okularki do pływania, więc kąpiel w Adriatyku nabiera
natychmiast innej treści. Mogę pływać pod wodą i obserwować ławice ryb. Raz udaje mi się zaobserwować ptaka wielkości kaczki
nurkującego pod wodą i ścigającego stada ryb. Powoli mija drugi dzień na kampingu.
Wieczór i kawałek nocy spędzamy wraz ze znajomymi na plaży przy piwie i na
nocnych Polaków rozmowach. Pora się rozstać. Pora wracać do domu.
Dzień dziesiąty -17.08.2007: Senj – Vratnik – Josipdol – Duga Resa – Karlovać
– Sveta Niedjela.
Dystans : 187 km Średnia prędkość : 18,50 km/godz
Na ogół ludzie nie lubią wracać z wyprawy tą
samą drogą. Mnie to nie przeszkadza. Mijane obrazy zmieniają się szybko, i tak
ich dobrze nie zapamiętam. Poza tym już się trochę spieszę do domu. Stęskniłem
się za córeczką ( 18 lat) , a poza tym już osiągnąłem co było do osiągnięcia.
Teraz już tylko powrót. Rozważam możliwość skrócenia jazdy powrotnej z sześciu
do pięciu dni. W sprzyjających warunkach raczej jest to wykonalne. Ale na razie Vratnik. Wyjechałem z kampingu wcześnie.
O godz. 6.30 robię jeszcze w Senj ostatnie zakupy i ruszam w górę. Początkowo
podjazd niewinny i dość płaski. Za to potężny wiatr prosto w twarz. Tutaj
nazywa się on bora i wieje czasami do morza. Szkoda, że akurat dzisiaj. Po
kilku ciężkich kilometrach dojeżdżam do serpentyn i z ulgą dostrzegam, że
zbocze góry osłania mnie od wiatru. Jeden nieprzyjaciel mniej! Jadę równo i bez
jakiegoś szaleńczego wysiłku. Nic się nie dzieje. Nie taki diabeł straszny! Bez
sensacji docieram na szczyt. Na ostatniej prostej dla zabawy przyspieszam
jeszcze niczym na górskiej premii. Zatrzymuję
się jeszcze raz na tarasie widokowym i podziwiam Adriatyk. Na ile lat musi
wystarczyć? Nie wiem. Jadę sprawnie dalej, bo koło dziewiątej mam pić kawę u
Wlada. Trochę tam nie mieli czasu dla mnie, jakieś mieli sprawy rodzinne.
Wypiłem szybko kawę, pożegnałem się i pędzę dalej . Wspaniali, gościnni ludzie.
Może jeszcze kiedyś ich spotkam? Zbliżam się do podjazdu na Kapelę. I nagle
słyszę z tyłu metaliczny dźwięk – to pękła druga szprycha w tylnym kole. Z koła
robi się ósemka. Jechać się da, ale z trudem, poza tym następne szprychy będą
pękać coraz szybciej. Oczywiście jest sobota , a perspektywa szukania warsztatu
w weekend wygląda raczej beznadziejnie. Szprych zapasowych nie zabierałem, bo
nigdy mi się coś takiego nie przydarzyło. Oby ni zrobił się z tego duży kłopot.
Na razie jadę. Najbliższe większe miasto –
Karlować będzie za jakieś 80 km. Może uda się dojechać i może znajdzie się
ktoś, kto mi to naprawi. Wspinam się pod Kapelę na mocno kulawym rowerze. Myśli
zajęte aktualnym problemem, więc podjazd mija dość szybko. Zjeżdżam na dół.
Staram się nie przekraczać 30 km/godz, żeby nie przeciążać osłabionego koła.
Straszna strata czasu! Jestem już na dole. Po drugiej stronie ulicy widzę dwa
rowery obładowane jeszcze bardziej niż mój i dwóch młodych ludzi. Podjeżdżam
bez zastanowienia. Jeszcze takich nie spotkałem.
– Hallo, where are you from? – pytam
– We are from Poland – słyszę w odpowiedzi.
W tym momencie dostrzegamy biało-czerwone flagi
wywieszone na naszych rowerach i wszyscy wybuchamy gromkim śmiechem.
Dwaj studenci z Gliwic – Arek i Sławek – są od
kilku dni w drodze, chcą dojechać do Dubrownika, mają czas , nie spieszą się.
Naprawili mi rower chłopaki. „W odwecie” zapraszam ich na piwo i
jakąś zupę w pobliskiej restauracji. Szybko mija czas na bardzo sympatycznej
rozmowie. Robimy pamiątkowe zdjęcie i rozjeżdżamy się każdy w swoją
stronę.
Z powodu braku aparatu jest to jedyne zdjęcie, jakie mam z
tej wyprawy. Rower jedzie jak marzenie, więc kręcę mocno pracując na
pięciodniowy wariant powrotu do domu. Przeszkadza wyraźny
wiatr od czoła. W Dugiej Resie obiad w
tym samym zajeździe. Nieustająco bardzo dobry i tani. Pędzę przez Karlovać w
kierunku Zagrzebia. Może się uda minąć go jeszcze dzisiaj. Wymyśliłem, żeby nie
pchać się przez centrum, tylko ominąć go od północy. Niestety pobłądziłem przed
samym miastem. Straciłem chyba z półtorej godziny. Mapę mam niezbyt dokładną
jednak i niezbyt aktualną, choć przed samym wyjazdem kupioną. Zbliża się
wieczór. Rozbijam namiot między kępami zarośli na łąkach w pobliżu Zagrzebia.
Zawsze mam obawy o bezpieczeństwo w takich sytuacjach, ale jestem raczej dobrze
schowany przed wzrokiem ciekawskich.
Dzień jedenasty – 18.08.2007: Sveta Niedjela – Zagrzeb – Novi Marof – Varażdin
– Lendava(SLO) – Lenti (H) – Zalatarnok
Dystans: 170 km Średnia prędkość 18,63 km/godz.
Rano decyduję się jednak przeciąć Zagrzeb przez
centrum. Raczej dobrze zrobiłem. Większość drogi przejechałem szybką
dwupasmówką, gdzie nic nie tamowało ruchu i było mało świateł. Zaraz za miastem
śniadanie w małym sympatycznym sklepiku. Doskonałe drożdżówki i litr soku
pomarańczowego. Można jechać dalej. Po 30 km pęka szprycha w tylnym kole.
Jeszcze nic wielkiego się nie dzieje, ale jest niedziela – „idealny”
dzień do napraw. W Varażdinie jem obiad w restauracji w towarzystwie jakiegoś
zgrupowania paintboolistów. Sympatyczne chłopaki, interesowali się moją
wyprawą, ale chyba po prostu duże dzieci. Przejeżdżam kawałek Słowenii i w Lenti
ponownie melduję się na Węgrzech. Cały dzień mam przeciwny wiatr, jadę powoli ,
wariant pięciu dni staje się mrzonką. Kolejny nocleg na dziko, tym razem w
lesie.
Dzień dwunasty – 19.08.2007: Zalatarnok – Ketszhely- Balatonfüred – Veszprem
– – Zirc.
Dystans : 153,5 km Średnia prędkość : 18,23 km/godz.
Dzień bez historii w zasadzie. Koło Veszprem
pęka następna szprycha. Na szczęście z przeciwnej strony koła, więc obręcz
niewiele się odkształciła i rower nie „kuleje” na tylne koło. Węgrzy
mają dziś chyba jakieś święto narodowe, bo wszystkie sklepy pozamykane. Dopiero
gdzieś nad Balatonem zdołałem się trochę dożywić. Między Balatonem a Zircem
mocno dały mi się we znaki podjazdy. Opuszczając Zirc kątem oka dostrzegłem po
prawej stronie ledwo widoczny za ogrodzeniem kamping. Zbawienie!!! Gorący
prysznic i dobry obiad!!!
Dzień trzynasty – 20.08.2007: Zirc – Kisber – Komarom – Komarno (SK) – Kolta –
Demandice – Hokovce.
Dystans : 159 km. Średnia prędkość : 17,95 km/godz.
Już o siódmej rano byłem na trasie. Jadę szybko!
W miasteczku Kisber widziałem kilka dni temu sklep i serwis Autora – może uda
się szprychy wymienić. Nie znalazłem tego serwisu. Może pomyliły mi się miasta w natłoku wrażeń. Jadę
szybko dalej. Przed Komarom na stacji benzynowej piję kawę , a ostatnie forinty
wydaję na jakiś ciastka, bo nie ma sensu wozić tego drobiazgu do Polski .
Wjeżdżam do Słowacji. To już przedostatnia granica. Kolejna zmiana flag na
rowerze .Sto metrów za granicą pęka mi trzecia szprycha. To już nie żarty! Ale
jestem w dość dużym mieście i nie ma żadnego święta więc pewnie sobie poradzę
bez trudu. Tak też było. W warsztacie „Pikolo” naprawili mi to szybko,
sprawnie i drogo! Ale mogłem jechać dalej. Pogoda ładna , wiatr tradycyjnie w
twarz – jadę dalej. Jestem na tym odcinku , gdzie dały mi w kość pofałdowania
drogi podczas jazdy w tamtą stronę. Nic się nie zmieniło przez te kilka dni.
Po południu mijam Demandice i jem obiad w
restauracji. Solidnie i niezbyt drogo. Nawet lody zjadłem na deser. Rozpusta
straszliwa. Niestety gdzieś od wschodu czarne chmury nadciągają na niebo. W
ostatniej chwili wpadam do jakiejś knajpki. Jest dopiero 18.00. Jeżeli zaraz
przestanie padać, jeszcze ze dwadzieścia, albo więcej kilometrów dzisiaj
przejadę. Piję piwo i czekam . Mija godzina. Piję drugie piwo i czekam. Deszcz
jak padał tak pada. Dosiada się do mnie młody tubylec. Biedny człowiek, stawiam
mu dwa piwa, coś tam rozmawiamy. Ofiaruje się „odprowadzić” mnie do
odległego o dwa kilometry hotelu. Wyruszamy w deszczu około 22.00. Nie
powinienem mu pozwolić jechać, bo nawet nie miał świateł przy swoim rowerze, że
o kurtce przeciwdeszczowej nie wspomnę, a kilometrów było pięć a nie dwa.
Miałem później wyrzuty sumienia. Nocleg za to bardzo kulturalny i ponownie
gorący prysznic. Po północy przestało padać.
Dzień czternasty – 21.08.2007: Hokowce
– Velky Krtis – Poltar – Tisovec – Muran – Cervena Skala
Dystans : 167,5 km Średnia prędkość : 15,59 km/godz. !!!
Ciężki i trudny etap. Najpierw trzeba dokończyć
ten pofałdowany odcinek do Lucenca. OK – zrobione. Lucenec omijam tym razem od
północy i jadę przez Poltar ( doskonała gulaszowa polewka w restauracji Canada
!). Potem trzeba jechać pod górkę ten odcinek, który tak radośnie w dół
pokonywałem pierwszego dnia jadąc w dół jakiejś rzeczki. No a potem przychodzi najlepsze, bo zaczynają się góry.
To już są Niskie Tatry. Piękne widoki i piękne podjazdy. Koło Muranskiej Huty
mam już serdecznie dosyć, a ze szczytu na który się wdrapałem widać następny
podjazd. Gdybym miał wtedy ze sobą odpowiedni zapas wody rozłożył bym się
natychmiast z biwakiem. Po raz pierwszy na tej wyprawie mam dość jazdy. Nie mam
jednak wody do mycia, a do picia taką odrobinę, że w nocy bym umarł z
pragnienia. Muszę jednak jechać dalej. Ostatkiem sił zaliczam następny podjazd.
Na szczęście teraz już tylko w dół do Cervenej Skaly. Robi się późno i ciemnawo
i bardzo chłodno. Zakładam kurtkę przed rozpoczęciem zjazdu – trochę pomaga.
Niebawem wjeżdżam do wsi. W pierwszym
napotkanym domu pozwalają mi się rozbić na podwórku. Z kranu biorę zimną wodę
do mycia i do picia. To tyle. Noc była chłodna – po raz pierwszy ubieram sweter
przed snem. Dotychczas służył tylko za poduszkę.. Jestem bardzo zmęczony. Do
domu jeszcze około 130 km i trochę górek. Miałem plan, żeby zajrzeć do pracy i
przywitać się kolegami, ale czy zdążę na jakąś trzecią po południu? Cienko to
widzę.
Dzień piętnasty i ostatni – 22.08.2007: Cervena Skala – Poprad – Stara Lubonia –
Piwniczna – Nowy Sącz.
Dystans : 138,1 km Średnia prędkość : 21,72 km/godz.
Wstaję raniutko. O godzinie 6.30 już jadę.
Zapowiada się ładna pogoda. Pierwsze kilometry trudne, nogi nie bardzo chcą
kręcić. W pobliskim Telgarcie kupuję bułki, soki i jem śniadanie. Jadę dalej i
to jadę coraz lepiej. Rozgrzałem się już trochę. Za Popradem 30 km/godz. nie
schodzi mi z licznika. Już wiem co jest grane. Euforia robi swoje ! Już jestem
blisko domu! Po lewej stronie ukazują się
majestatyczne szczyty Tatr Słowackich. Jest
Gerlach, Łomnica – fantastyczne widoki. Za Kieżmarkiem zatrzymuję się w
barze. Zjadam dwie jajecznice, piję dwie herbaty i kawę cały czas patrząc się
na piękne góry. Szybko mijam Starą Lubovnię i pokonuję ostatni istotny podjazd.
Potem kilkanaście kilometrów w dół do granicy. Rozsiadam się na rynku w
Piwnicznej przy stoliku, zamawiam lody , wyciągam telefon i dzwonię do tych
wszystkich ludzi, do których wysyłałem SMS-y z trasy. Teraz już z nimi
normalnie rozmawiam, nie muszę się ograniczać do SMS-ów. Potem na pełnym gazie
do Nowego Sącza.
Wpadam do pracy wyraźnie przed czasem. Jeszcze
wszyscy są. Witamy się po dwóch tygodniach. Szczególnie sympatycznie wychodzi
to z moimi elektrykami. No a później już tylko do domu. Jestem !!! Przejechałem
1976 km, zaliczyłem mnóstwo gór, pokonałem wiele swoich słabości,
zobaczyłem wiele nowych miejsc, spotkałem wielu ludzi i wykąpałem się w
Adriatyku. Po to tam pojechałem.
Jeszcze dwa drobiazgi:
Dziękuję mojej córce Zuzannie za to, że się cały czas o mnie martwiła.
Dziękuję Wojtkowi za to, że mi kibicował przez całą wyprawę, interesował się mną i za tą odrobinę więcej, na którą nie liczyłem.
Link do mapki: https://ridewithgps.com/routes/41812152