Zaraz za Dydnią skończyłem robić zdjęcia bo baterie z aparatu musiały pójść do GPS. Ale, co tam – gmina zdobyta, a do domu jakoś przecież dojechać muszę. Ładne Pogórze Dynowskie. Piękna wiosna. Zieleń jeszcze niepokalanie soczysta, świeża, obsypana już kwiatami. Przyjemnie jechać pomimo zmęczenia. Przed Łańcutem seria trzech wyraźnych, ale niezbyt trudnych podjazdów. Dalej droga schodzi w niziny, można mknąć, nawet wiatr niespecjalnie przeszkadza. Wszystko sprzysięgło się, abym bez przeszkód przejechał spory dystans. Dopiero Stalowa Wola swą beznadziejną ścieżką rowerową ciągnącą się ładnych parę kilometrów sprowadza mnie na ziemię. Tracę rytm, zwalniam na beznadziejnie wykonanych przejazdach, spada średnia (o zgrozo!), siedzenie tęskni za Brookesem…
To już na szczęście była końcówka. O godzinie 20.30 byłem w domu. Wyjechałem o świcie, wróciłem o zmroku.