03.05.2015
Pojechałem zdobyć gminę Dydnia. Temat zaczął się dokładnie rok temu, kiedy to wybrałem się kosić podkarpackie gminy w weekend majowy i … pominąłem jakoś ową nieszczęsną Dydnię, mimo że wyjazd przygotowany był dokładnie. Podsumowując – do uzupełnienia kolekcji podkarpackich gmin pozostała jedynie Dydnia. Z mapy wynikało, ze będzie to dobra okazja do pokonania trasy 300 km. Super – wybrałem się tam w piękny dzień lipcowy. Może i piękny, nawet bardziej niż piękny, bo zrobił się z tego wielki upał i zawróciłem z Kolbuszowej Górnej po 75 km.
No to w tym roku już nie odpuszczę! Jazdę rozpocząłem w niedzielę bladym świtem. Ptaki śpiewały już na cały regulator, słońce jeszcze nie wzeszło. Księżyc jeszcze nie zaszedł, zawisł nad horyzontem niczym wielka pomarańcza.
Zdjęcie niestety poruszone. Za statyw „robiło” siodełko roweru. Na pierwszym planie GPS i licznik rowerowy
Jechałem dość wolno w kierunku Sandomierza. W dolinach niekiedy zbierały się mgły. Najciekawiej wyglądało to tuż za miastem, nad rzeką Łęg. Tak, to jest rzeka
Temperatura całkiem niska – termometr pokazywał nawet 2 stopnie. Marzły mi stopy. Czekałem na wschód słońca jak czeka się co roku na ciepło w kaloryferach. Ciężko było się rozkręcić, złapać właściwy rytm. Dopiero w okolicach pięćdziesiątego kilometra noga zaczęła lepiej podawać. Za Rzeszowem, w Boguchwale drugie śniadanie w barze Taurus. To tak na odświeżenie wspomnień z BBTouru, bo tam zawsze jest punkt kontrolny. Potem jeszcze kilka pagórków i wjazd do Brzozowa. Charakterystyczny ostry podjazd do rynku. Pierwszy raz dojechałem tam rowerem w 1971 r. Drugi raz w roku 2009. Znalazłem się tam w środku nocy i bogato oświetlony rynek zrobił na mnie duże wrażenie.
Niedaleko za Brzozowem skręt w lewo i po kilku kilometrach…jeeest. Jest Dydnia!
Te żółte obiekty na lewo od roweru to kwitnący mniszek lekarski(mlecz)
Po prawej – kaczeńce.
Zaraz za Dydnią skończyłem robić zdjęcia bo baterie z aparatu musiały pójść do GPS. Ale, co tam – gmina zdobyta, a do domu jakoś przecież dojechać muszę. Ładne Pogórze Dynowskie. Piękna wiosna. Zieleń jeszcze niepokalanie soczysta, świeża, obsypana już kwiatami. Przyjemnie jechać pomimo zmęczenia. Przed Łańcutem seria trzech wyraźnych, ale niezbyt trudnych podjazdów. Dalej droga schodzi w niziny, można mknąć, nawet wiatr niespecjalnie przeszkadza. Wszystko sprzysięgło się, abym bez przeszkód przejechał spory dystans. Dopiero Stalowa Wola swą beznadziejną ścieżką rowerową ciągnącą się ładnych parę kilometrów sprowadza mnie na ziemię. Tracę rytm, zwalniam na beznadziejnie wykonanych przejazdach, spada średnia (o zgrozo!), siedzenie tęskni za Brookesem…
To już na szczęście była końcówka. O godzinie 20.30 byłem w domu. Wyjechałem o świcie, wróciłem o zmroku.