Po gminy na północ 18 – 30.05.2016
Urlop! Pierwszy dłuższy urlop od dwóch lat. A
co tam – przejadę się rowerem! Już w styczniu obiecałem cinkowi, że wpadnę do
Bydgoszczy. To będzie pierwszy punkt programu. Dalej? Dębno Lubuskie. Odwiedzę
tam przyjaciół moich nieżyjących już rodziców.
Poza tym jazda po nieznanych jeszcze gminach z
wiatrem we włosach i przed siebie.
Rower zapakowałem jak na podróż wokół Europy.
Sprzęt biwakowy mam ciężki i obszerny.
Lubię ten namiot, bo ma dużo miejsca dla mnie i dla roweru. Stareńki już jest, ale służy jeszcze wiernie.
Taka radość o poranku.
Rano w prezencie słońce, śpiew ptaków i
punkt kulminacyjny całego biwaku. Ta kawa
właśnie. Potem trzeba zwijać biwak i to lubię
zdecydowanie mniej.
Gminy.
Kluczenie po gminach. Piękna zabawa, lokalne ciekawostki
i przede wszystkim wiosna w pełnym rozkwicie. Najbardziej kolorowy okres w
roku. Przyroda powala na kolana. Wszechobecna bujna zieleń, kwitnące zagajniki
bzu, jeszcze konwalie kwitną gdzie niegdzie po lasach. A w Śremie nad Wartą
łąka wyglądała tak:
Wśród zieleni ciekawsze okazy fauny. Drugiego dnia jazdy rzadko przeze mnie spotykany żuraw w polu. Trochę później drogę
przebiegł mi lis dźwigający w pysku upolowaną kurę i chyłkiem zmykający w pola od niedalekiej zagrody. Smacznego.
Na ogół jadąc „po gminy” byłem lepiej przygotowany logistycznie. Tym razem dokładny plan trasy był tylko na trzy dni,
resztę improwizowałem na bieżąco. Miejska Górka pod Rawiczem. Skręciłem z głównej drogi by dotrzeć do kolejnej gminy. Widzę dziwny pojazd przede mną. Ki pieron?Siewnik? Nie, to był trzykołowy rower gigant. Własnoręczne dzieło rowerzysty – zapaleńca.Mówił, że miejscowi nazywają go „Sołtysem”.Posiedzieliśmy chwilę razem, porozmawialiśmy. Pan właśnie skończył jazdę, był w szkole zrobić dzieciakom frajdę z okazji Dnia Dziecka.
Ludzie.
Żyją po gminach. O ile przeciętną gminę raz
się zalicza, to do ludzi można jeździć częściej. Tacy są.
Otrzymałem na forum dużo zaproszeń od wielu
osób. Jestem wzruszony, ale też i skruszony, bo nie mogłem czynem na te
zaproszenia odpowiedzieć. A kusili gorącą zupą, pachnącym chlebem, piwem nawet.
Tym których odwiedziłem, dziękuję za serdeczną gościnę. Pozostałym nieśmiało
obiecuję poprawę. Jednych i drugich gorąco zapraszam do siebie. Otwarte!
Dębno.
Miasto mojego wczesnego dzieciństwa. Gdy
wyjeżdżaliśmy stamtąd miałem sześć lat. Sporo pamiętam z tamtych czasów.
Telefon był w domu. Taki na korbkę i miał numer 161. Widok z okien pamiętam.
Dwie koleżanki mieszkające piętro niżej pamiętam.
Z ciekawością i biciem serca wjechałem w ulicę
Kościuszki. Szukam kamienicy numer 37. Coś mi się nie zgadza. Po prawej stronie
mam numery parzyste. Jest kamienica z numerem 30. Miejsce jakby to samo, są dwa
piętra, to chyba to. Naprzeciwko był tartak, ale wiem, że już go dawno nie ma.
Wychodzi z bramy kobieta, taka trochę starsza, może pamiętać dawniejsze czasy.
– Przepraszam panią, czy to tutaj dawno
temu był tartak?
– Nie wiem.
– A czy tutaj w podwórku jest piekarnia?
– Jest.
Bingo! Pamięć nie zawiodła tym razem. Wchodzę
na drugie piętro, dzwonię do drzwi. Otwiera kobieta. Przedstawiam się,
tłumaczę, że mieszkałem tutaj sześćdziesiąt lat temu, pytam czy mogę zajrzeć do mieszkania. Jest
nieufna, ale wpuściła mnie. Porozmawialiśmy dłuższą chwilę. Lody puściły. Zna
te moje koleżanki z dzieciństwa. Jedna jest zakonnicą w Watykanie, druga
mieszka gdzieś w Szczecinie. Pooglądałem stare kąty. Mieszkanie odnowione,
wyremontowane, ale to samo co przed laty. Tutaj stał stół, tutaj moje łóżko…
Wspomnień czar. Widok z okna kuchennego się zmienił, bo tam gdzie kiedyś były
ogródki wybudowano bloki. Ocalały natomiast stare poniemieckie komórki w
podwórku. Takie jak je zapamiętałem…
Przyjaźń.
Nazwijmy go Pan Doktor. Przyjaciel rodziny odkąd pamięcią sięgnę. A dokładnie najbliższy przyjaciel mojego taty. Ta przyjaźń trwała pół wieku. Dość krótko mieszkali w jednym mieście, w Dębnie. Potem spotykali się co jakiś czas, najczęściej w Warszawie. Tato tak swoje wyjazdy służbowe organizował, żeby można się było spotkać. Zawsze wtedy szli razem do księgarni i kupowali jeden drugiemu po książce, wpisywali dedykacje. Do Fukiera lubili zachodzić. Latami grali korespondencyjnie w szachy. Nie przez jakiś tam Internet. Kartka pocztowa musiała być, na niej zapisane kolejne posunięcie.
Po latach przyjechał do Nowego Sącza na pogrzeb przyjaciela. Zmęczony starszy człowiek po dwóch zawałach, z rozrusznikiem serca. Tłukł się pociągami przez całą Polskę. Przyjechał. Musiał.
Wybrałem się do niego cztery lata temu. Nie dojechałem. Wypadek przerwał mi podróż. Udało się w tym roku. Przyjęty byłem jak najbliższy przyjaciel.
Dalej…
…i dalej, po gminach, do ludzi, po Polsce i do
domu. Dwa tygodnie to był dla mnie wystarczający czas włóczęgi. Stęskniłem się
za domem. Ostatni nocleg wypadł mi w Olsztynie pod Częstochową. Zostało jakieś
220 km do domu. Ej, przejadę to jednym skokiem jak tylko pogoda na
przeszkodzie nie stanie, bo ostatnimi dniami coś się rozpadało. Wyjechałem o
ósmej, czyli dość wcześnie jak na zwyczaje z tego urlopu. Pogoda cudna. Słońce
świeci, grzeje, opala. Żeby człowiek się nie zgrzał zanadto, chłodny wiaterek
od czoła powiewa. Kilometry mijają szybko. Gminami się nie przejmuję, bo
wszystkie po drodze już dawno zaliczyłem. W środku dnia wjeżdżam w kieleckie.
Praktycznie ostatnie województwo, bo lubelskiego będę miał z kilometr raptem do
przejechania. Chmury dookoła coraz ciemniejsze. W pewnym momencie zawracam i
gnam sto metrów do budy przystankowej. Zdążyłem! Lunęło, zagrzmiało – po pół
godzinie jechałem dalej. Teren coraz bardziej pofałdowany, pagórkowaty.
Chmurzyska straszą. Jeszcze przy ostatkach światła słonecznego wjeżdżam
do Opatowa. Znowu leje. Stacja benzynowa na wylocie z miasta. Wchodząc do
środka przepuszczam w drzwiach kobietę idącą po papierosy. W środku dwóch
raczej smutnych panów z obsługi. Kawy nie ma, herbaty nie ma… Na to pani
kupująca papierosy:
– To ja zapraszam pana na herbatę. Tu do domu
naprzeciwko.
Skorzystałem. Dobrzy ludzie poczęstowali mnie
herbatą i świetną zupą jarzynową. Porozmawialiśmy, przeczekałem deszcz.
Pojechałem. Trochę przed północą wjechałem do Annopola. Jeszcze jakieś pierońsko
drogie piwo kupione na stacji benzynowej, ale musiało być na zwieńczenie tak
fajnego urlopu.