Mam odtworzyć z pamięci fragment wakacji z 1971
roku. Było to prawie trzydzieści siedem lat temu*. Mało śladów po tym zostało.
Na szczęście trochę się wtedy fotografią zajmowałem, więc są zdjęcia z tamtych
wakacji, w tym dwa dokładnie z tego wyjazdu w Bieszczady. To były przepiękne
wakacje i to nie tylko ze względu na wyjazd w Bieszczady. Załączam dwa zdjęcia
z samego początku wakacji. Pierwsze zostało zrobione podczas jazdy nad rzekę z
koleżanką, która mieszkała dwa piętra niżej. Drugie natomiast zrobione zostało
w Warszawie pod Pałacem Kultury, dokąd wybrałem się na jeden dzień ze spotkanym
przygodnie po drodze rowerzystą z Poznania.
Nie pamiętam
dokładnie jak było z finansowaniem wyjazdu w Bieszczady. Zawsze starałem się w
wakacje zarobić kilka złotych i dysponować swoją gotówką, ale w tym wypadku
chyba trochę mnie rodzice zasponsorowali, bo to był początek wakacji i nie miał
bym jeszcze okazji czegoś zarobić. Swoją drogą miałem wtedy dopiero co
skończone osiemnaście lat, a decyzja co do wyjazdu była samodzielnie moja i
nikt w domu nie miał specjalnych obaw i wątpliwości, czego wcale nie należy
sobie tłumaczyć jako obojętności. Po prostu rodzice pozwolili mi rzucić się na
dość głęboką wodę wierząc i wiedząc, że dla mnie nie będzie zbyt głęboka. Pora
więc na krótki opis wyjazdu.
Dzień
pierwszy: Łowicz – Rawa Maz. – Radom – Ostrowiec Św. – Dwikozy – 255km.
Wielokrotnie wcześniej i później tę trasę
pokonywałem w obie strony. Start następował około piątej rano , dojeżdżałem na
miejsce trochę przed zmierzchem, lub trochę po zmierzchu, a więc jazda trwała
około szesnastu, siedemnastu godzin. Żywiłem się po sklepach bułkami i piłem
oranżadę. W okolicy
Iłży było miejsce, gdzie robiłem sobie konkretniejszy posiłek (bułki plus
konserwa) i trochę dłuższy odpoczynek – godzina „z zegarkiem w ręku”.
Wieczorem dojechałem do Dwikóz, zakwaterowałem się u kolegi (przyjaciel do dnia
dzisiejszego) i następnego dnia jak najbardziej bierny wypoczynek, może była
jakaś kąpiel w pobliskim jeziorku.
Dzień trzeci:
Wypad z kolegami (chyba w
trzy rowery) do Opatowa i z powrotem do jeszcze innego kolegi, który tam gdzieś
praktykę wakacyjną odbywał – 73 km
Dzień czwarty: Dwikozy – Sandomierz – Kraków – 176 km
Dość przyjemna jazda
znaną nadwiślańską trasą. Dziś jest to ruchliwa trasa DK79. Wtedy realia były przyjaźniejsze dla
rowerzysty. Przejechałem szybko i sprawnie – w Krakowie byłem po południu. Po
drodze, w okolicy Słupii musiałem zmieniać oponę na przednim kole, która nie
wytrzymała czasu oraz przebiegu i pękła ze starości ( po dwóch latach) gdzieś
między bieżnikiem a obręczą. Na szczęście w pobliskim GS-ie mieli rozmiar
28×1,3/4.
W Krakowie akurat moja siostra miała praktykę
jako opiekunka na koloniach w którejś ze szkół na Dębnikach, więc tam
zostawiłem rower, a nocowałem w schronisku młodzieżowym na Oleandrach. Był to
mój pierwszy pobyt w Krakowie. Spędziłem tam dwa piękne dni. Zwiedziłem Wawel,
Muzeum Narodowe, Ogród botaniczny, poszwędałem się po Rynku i Starym Mieście. W
późniejszych latach wróciłem tam, aby studiować na AGH i pływać kajakiem w
Bystrzu. Do dzisiaj mam w Krakowie wielu przyjaciół i chętnie wracam tam od
czasu do czasu, aby pooddychać atmosferą z dawnych lat.
Dzień siódmy: Kraków – Wieliczka –
Bochnia – Rzeszów – Łańcut – 182 km
Wyjeżdżam z Krakowa i
zaraz po starcie ruszam „gwałtownie” po zmianie świateł na
skrzyżowaniu – i przykra niespodzianka. Rower jak się to popularnie mówi
„przepuścił”. Będzie problem, bo mam świadomość, że zjawisko to
będzie się nasilać. Wymaga to wymiany wałków ø 6,2 mm w tylnej piaście, ale
wtedy jeszcze tego nie wiedziałem.
Na razie jadę. Bez szarpania , płynnie, ale dość
szybko i sprawnie. Na zjeździe w dół do Bochni spotkałem dwie bratnie dusze.
Jeden na rowerze, drugi na motorowerze jechali do Jasła
– nie pamiętam nawet skąd. Do Pilzna (68 km) jechaliśmy razem.
Przed wieczorem, gdy byłem już blisko Łańcuta
problemy z moim rowerem powiększyły się. Trasa jak na złość jest tam
intensywnie pofałdowana. Musiałem zjeżdżając z górki rozpędzać się maksymalnie,
żeby na górkę wjeżdżać siłą rozpędu i płynnego, niezbyt silnego pedałowania.
Dojechałem. Nocleg w jakimś schronisku młodzieżowym, dość tani i co dobrze
pamiętam – z prysznicem, co nie było wtedy oczywistą oczywistością.
Dzień ósmy: Łańcut – Dynów – Sanok – Lesko – 101km.
Dzień zaczynam od
zwiedzania znanego pałacu Lubomirskich i Potockich. Przepiękny! Dość
szczególnie wryły mi się w pamięć unikalne parkiety. Wiele lat później miałem
okazję zwiedzać w Bawarii znany zamek Neuschwainstein. Przepiękna architektura
i niesamowite położenie. Natomiast parkiet w sali balowej to po prostu zwykła
klepka o sporych rozmiarach ułożona w normalną „jodełkę”. Przy
parkietach z Łańcuta to jakaś piąta liga, jeśli nie gorzej. Uczucie dumy
narodowej opuściło mnie zdecydowanie, gdy zobaczyłem tam piękne miedziane
wodociągi i kanalizację, podczas gdy w Łańcucie były w każdej sypialni nocniki,
chociaż do wojny był on regularnie zamieszkany przez Potockich. Wracajmy jednak do roweru .
Wyruszyłem koło południa wiedząc, że muszę jak najszybciej znaleźć jakiegoś
mechanika, który mi rower naprawi, bo jazda była coraz trudniejsza, a zbliżały
się Bieszczady. Znalazł się taki mechanik gdzieś na wsi niedaleko. Nie bardzo
chciał ze mną gadać, bo – cytuję : ” miesiąc temu też był tu taki jeden i
nie zapłacił bo nie miał pieniędzy, legitymację tylko zostawił, a pieniędzy do
dzisiaj nie przysłał”. Pokazałem panu jakieś dwadzieścia złotych i
mamrocząc jeszcze pod nosem zabrał się za robotę. Później już zawsze sam sobie
to robiłem.
W sumie jazdę rozpocząłem tego dnia późno i w
ostatnich promieniach słońca dotarłem do Leska. I tu niemiła niespodzianka – w
schronisku młodzieżowym niezbyt miła pani powiedziała mi, że nie mają już
miejsca i wywaliła mnie na zbity pysk. Nie miałem innego pomysłu jak nocleg pod gołym niebem.
Wyjechałem za miasto, dojechałem do pobliskiego lasu, porozglądałem się, czy
nikt mnie nie widzi – i do lasu! Miałem ze sobą dwa koce, włożyłem plecak pod głowę – i obudziłem się rano.
Wcześniej dla bezpieczeństwa wyciąłem sobie kawałek solidnego kija z leszczyny,
bo strasznie po okolicy psy hałasowały i obawiałem się ich wizyty.
Dziś, po wielu, wielu latach myślę, że mogły to być odgłosy saren, ale wtedy
nie wiedziałem jeszcze że one potrafią tak szczekać.
Dzień
dziewiąty: Lesko – Baligród – Cisna – Ustrzyki Górne – Lutowiska – 91 km.
Jestem więc w
Bieszczadach! Nieznanych, tajemniczych , owianych legendą. Dojechałem sam,
rowerem. Mało tego – byłem po raz pierwszy w życiu w jakichkolwiek górach
.Czułem się prawie jak jeden ze zdobywców dzikiego zachodu!
Niedaleko za Baligrodem wioska Jabłonki i pomnik
upamiętniający miejsce śmierci gen. Świerczewskiego. To były inne czasy i nie
był to wówczas „zdrajca, komuch i sprzedawczyk”, tylko bohater
narodowy i „człowiek, który się kulom nie kłaniał”. W dzieciństwie
należałem do drużyny harcerskiej jego imienia i to miejsce miało dla mnie
charakter symboliczny. Przed Cisną kończą się żarty i zaczynają się podjazdy.
Po raz pierwszy i ostatni na tym wyjeździe jestem zmuszony przez góry do
kapitulacji. Musiałem zejść na chwilę z roweru, odpocząć trochę, chyba nawet
poprowadziłem rower przez jakiś krótki odcinek drogi. Za to niebawem zaczął się
zjazd! Pierwszy raz w życiu zjeżdżam serpentyną. Wspaniała prędkość i wiatr we
włosach. Doganiam jakąś czarną „Wołgę” ( taki samochód). Najbliższy
zakręt omal nie zakończył się tragicznie. Milimetry brakowały mi do
piaszczystego pobocza,a solidna przepaść po prawej stronie już na mnie czekała.
Na prostej hamuję i pozwalam się oddalić „Wołdze”. Uff!!!
Na jednym z następnych zjazdów (Przełęcz
Wyżniańska) znowu gorąco. Zjeżdżałem dość szybko po prostej. Z naprzeciwka
jechał samochód. Podmuch wiatru chciał mi zerwać z głowy czapkę, więc odruchowo
złapałem ją ręką. Ruch był energiczny, więc straciłem trochę równowagę i
zachwiało mną. Znowu odruch – hamowanie. Niestety, zbyt silne. Zablokowało się tylne koło,
dźwignia wychodząca z tylnej piasty i umożliwiająca hamowanie
„kontrą” odgięła dolną rurę widełek , na szczęście zablokowała się na
innej z rurek i na takim zablokowanym kole zatrzymałem się kawałek dalej. Na
szczęście nie upadłem, bo przy tej szybkości nie byłoby to sympatyczne. Chyba z
pół godziny prostowałem później w przydrożnym rowie pogięte widełki za pomocą
kamienia. Wczesnym popołudniem dojechałem do Ustrzyk Górnych. Byłem trochę
rozczarowany. Spodziewałem się kilku domów więcej.
Pod wieczór dojechałem do Lutowisk. Nawet nie
próbowałem szukać noclegu. Metodę z poprzedniej nocy zastosowałem „z
marszu”. W nocy obudziło mnie światło księżyca – była akurat pełnia. Nie
wiem do jakiego stopnia to jest obiektywne, ale do dzisiaj utrzymuję, że tak
rozgwieżdżonego nieba już więcej nie widziałem.
Dzień dziesiąty: Lutowiska – Ustrzyki Dolne – Zapora w Solinie –
Sanok – 76 km.
Dzień spokojny, bez
pospiechu. Jadę do Soliny. Chcę obejrzeć zaporę (wtedy miała z 10 lat), miałem
się też ewentualnie spotkać z kolegami, którzy podobno mieli tam być pod
namiotem. Zapora oglądana przy pięknej pogodzie prezentuje się okazale. Kolegów
nie znalazłem. Jadę do Sanoka. Nocleg w schronisku młodzieżowym. Wieczorem
wyszedłem sobie do kawiarni na piwo. Spotkałem starszego pana, który opowiadał
mi jak to przed wojną do Lwowa rowerem jeździł. Postawił mi drugie piwo!
Dzień jedenasty: Sanok – Brzozów – Lutcza – Rzeszów – 77 km.
Epizod Bieszczadzki
zakończony ostatecznie i nieodwołalnie. Trzeba się pchać dalej. Niestety, następuje załamanie pogody. Rano jeszcze tylko
chmury, trochę później już deszcz. Kupiłem w kiosku gazetę – prognozy
zdecydowanie pesymistyczne. Wraz z załamaniem pogody przyszło lekkie załamanie
psychiczne. Chyba zaczęła też doskwierać „samotność wśród ludzi”.
Decyzja była szybka : W Rzeszowie wsiadłem w pociąg i raniutko obudziłem się w
Łodzi, a stamtąd już tylko 55 km rowerkiem i byłem w domu !!!
Oto mapka głównej trasy:
https://ridewithgps.com/routes/41931010
*Powyższy
tekst powstał w 2008 roku. Teraz tylko trochę przeredagowany.
*Powyższy tekst powstał w 2008 roku.