Gminy 2023

Pomorze 2023 

Wiosna   26.04 – 03.05.2023

Długo przygotowywany wyjazd po gminy. Układanie trasy, logistyka, przygotowanie sprzętu, organizacja czasu na blisko miesięczny wyjazd. Zamiarem było przejechanie wzdłuż i wszerz dwóch pomorskich województw, aby zlikwidować tam wszystkie białe plamy gminne. Potem jeszcze na wschód pod Białystok, żeby zdążyć na zlot forum. Bardzo ambitnie, muszę przyznać.
Wyruszyłem w trasę 26.04.2023 będąc lekko przeziębionym. Ciężka była decyzja o starcie w takiej sytuacji, ale koniecznie chciałem spróbować, nie rezygnować przed wyruszeniem. Nie miałem gorączki, uznałem, że powinno mi przejść niebawem. Nie było łatwo. Męczący kaszel, bolące gardło, do tego niskie temperatury z rana, sporo wiatru. Nocowałem kilka nocy tylko „pod dachem”, żeby nie pogarszać sytuacji noclegami w namiocie.
W Łodzi korzystam z zaproszenia do Andrzeja i Ewy. Wieloletnia znajomość z forum i z wspólnej z Andrzejem pasji rowerowej, więc wieczór był miły i „rozmowny”. Od Ewy dostałem na drogę porcję domowego lekarstwa na przeziębienie, Andrzej z rana odprowadził mnie jadąc ze mną przez całe miasto. W Zgierzu jeszcze krótkie spotkanie z byłym już forumowiczem i dalej w drogę. Nocuję w Brzeźnie pod Koninem w agroturystyce. Przeziębienie dokucza bardzo. Pojawiają się pierwsze myśli o przerwaniu wyjazdu. Pierwszego maja w Drezdenku robię sobie dzień przerwy, żeby wypocząć, „wywczasować się”. Niewiele to pomogło.  Wieczorem i nocą było najtrudniej. Rano jako tako się poprawiało – wyruszałem dalej pełen nadziei. Niestety nic nie chciało się „samo poprawić”. Zrezygnowałem po siedmiu dniach przejechawszy trochę ponad osiemset kilometrów i zaliczywszy raptem dziewięć gmin. Wróciłem pociągami ze Stargardu.

Trzeba się wyleczyć i wrócić w dalszym terminie na trasę.

Ruszamy. Rower przed domem gotowy do wyjazdu.

                   Krótki popas pod Zgierzem.

                    Droga dla rowerów zbudowana na trasie dawnej linii kolejowej. Tutaj odcinek Pełczyce – Barlinek.

                                                                     Tak wygląda mapka trasy przejechanej w dniach 26.04 – 03.05.2023. 
                                                                                     https://ridewithgps.com/routes/42586257            

Lato   10 – 25.06.2023  

Pomorze nie odpuszcza. Ja też. Pora kończyć dzieło.
Wróciłem na Pomorze  – a jakże – pociągiem. Wyczółkowskim. Gdy podjąłem decyzję o dacie wyjazdu, bilet rowerowy był już tylko pojęciem
abstrakcyjnym,a kasa biletowa okazała jedynie zdziwienie że tydzień przed wyjazdem mam tak ekstrawaganckie oczekiwania. Kupiłem więc bilet dla siebie, po tygodniu wpakowałem się z rowerem do ostatniego przedsionka ostatniego wagonu. Pociąg ruszył, do mnie ruszyła pani konduktorka.
– dokąd to się pan wybiera z tym rowerem?
– do Mieszkowic
– a bilet pan ma?
– tak, ale tylko dla siebie, dla roweru mi nie sprzedali
– no bo nie ma miejsca!
– na szczęście jakoś się zmieściliśmy
– ale to jest wagon pierwszej klasy, a pan ma bilet na drugą
– no fakt. Może dopłatę pani wypisać?
– tak, ale będzie jeszcze dopłata za nieprawidłowe przewożenie bagażu
– proszę pani, jechałem w tę stronę w ten sam sposób i nikt nie robił żadnych problemów.
– ja to muszę sprawdzić w regulaminie.
Pani w ciągu ponad godziny z pięć razy do mnie zachodziła.     
 – no co ja mam z panem zrobić? Musi być ta spec dopłata

 – skoro musi, to proszę wypisać
– pani wyjęła jakiś terminal, pisze, pisze, klika w klawisze…
– system nie chce mi tego przyjąć!

– dla mnie to dobra wiadomość  
W tak zwanym międzyczasie przepięto na stacji elektrowóz i ostatni wagon stał się pierwszym. Koniec końców rower powędrował na prawdziwy koniec pociągu gdzie akurat była klasa druga, pani wypisała rowerowi bilet za dziewięć zeta, dla mnie jeszcze
trzy miejscówki na różne odcinki dalszej trasy i wysiadła w Częstochowie, bo kończyła jej się służba. W sumie sympatycznie się z nią rozmawiało.
Dalszą podróż spędziłem w miłym towarzystwie, bo do przedziału wsiadły trzy młode (czytaj: znacznie młodsze ode mnie) rowerzystki wybierające się na pierwszą w życiu wyprawę. Szlak R10. Potraktowały mnie jak eksperta. No!

 Gminy

– Moryń
Pociąg dojechał do Mieszkowic z niewielkim opóźnieniem. Miłe współpasażerki pomogły mi wysiąść sprawnie z całym mym majdanem. Poskładałem to wszystko i około godziny szesnastej w bardzo ciepłe popołudnie wyruszyłem mym zasłużonym w bojach Authorem. Witaj przygodo!                                             Po dziesięciu kilometrach jazdy jest już pierwsza gmina i za chwilę jej stolica – Moryń. Piękne, stare miasteczko. Położone na terenach ze śladami osadnictwa jeszcze prasłowiańskimi.  Jadę po tak zwanych ziemiach odzyskanych, więc przez długie lata miasto niemieckie, po 1945 roku już na terenie Polski. Podobną historię ma większość terenów, przez które będę w czerwcu przejeżdżał.                                                                                                                                                     Tego dnia odwiedziłem jeszcze trzy nowe dla mnie gminy. Zbliżał się wieczór – pora pomyśleć o noclegu. Bez sukcesu rozglądam się za miejscówką na rozbicie namiotu. W zasięgu wzroku albo łany zboża, albo jakieś krzaczory. Dojeżdżam do Pyrzyc już prawie po ciemku. Zdeterminowany sytuacją próbuję zakwaterować się w hotelu. Niestety cena jaką usłyszałem zwala z nóg. Nie dam tyle! Instaluję na rowerze oświetlenie i ruszam dalej gotów rozbić namiot gdziekolwiek, gdzie znajdzie się odrobina przyjaznego terenu. Dojeżdżam do wsi Mechowo. Tutaj się udało! O tym będzie jednak w dalszej części relacji.

                                                                              Fragment dawnych murów obronnych, oraz ratusz w Moryniu.

– Nowe Warpno
Niedziela. Kolejny dzień jazdy przy pięknej pogodzie. Dojeżdżam do Gryfina. Niedługo przekroczę granicę z Niemcami, dalej jazda wzdłuż granicy terenami, które z mapy wyglądają na odludne, więc pora tutaj coś zjeść. Zasięgam języka u miejscowej ludności. Nie jest bogato – są tu dwie pizzerie. Niestety – obydwie nie nakarmią mnie, bo mają umówione imprezy zamknięte. Nie pierwszy raz mi się to przytrafia podczas weekendowych wyjazdów. Głód, wściekłość i frustracja. Pozostają hot dogi na Orlenie. Nie bardzo „chcą wchodzić”. Jednego zjadam, jednego pakuję do sakwy i ruszam dalej. Przyjemna jazda po niemieckich drogach dla rowerów, potem znów Polska, trochę drobnych kłopotów nawigacyjnych… i zbliżam się do gminy Nowe Warpno. Piękna, doskonałej jakości droga przez las. Gmina trochę jakby na końcu świata, na swoistym półwyspie utworzonym przez Zalew Szczeciński i granicę państwową.. Do niej trzeba wjechać specjalnie, ona nie jest nigdy „po drodze”. Sympatyczne, nastawione na turystykę miasteczko. Nocuję na kampingu. Jest nawet restauracja, za chwilę już będzie zamknięta. Decyduję się na zupę pomidorową i butelkę piwa Perła. Jedyne 25 zeta. Powiedziałbym, że dużo.
Następny dzień trochę ulgowy jeśli chodzi o kilometraż. Jadę do Szczecina. Jestem umówiony na odwiedziny i nocleg u znajomych z forum – Małgorzaty i Marka. Spotykamy się od lat na imprezach naszego forum rowerowego. Rzym położony jest na siedmiu wzgórzach, Szczecin chyba na jednym. Konkretnym. Akurat tam gdzieś na szczycie kupili mieszkanie. Ojojoj… Dojechałem! Z ciężkimi sakwami, w ruchu miejskim było to jednak pewne wyzwanie. Zgodnie z oczekiwaniami spotkanie bardzo miłe i sympatyczne. Była też krótka wycieczka po mieście. Szczecin – jak dla mnie – zachwycający.                                                                                                                                                                                                                  Miałem wcześniej lekkie obawy co do wyjazdu z miasta. Duża część tej trasy to droga DK10. Problemów jednak nie było. Od Wałów Chrobrego wzdłuż DK10 droga dla rowerów – na ogół dobrej jakości. „Samo się jechało”.

                              Na kampingu w Nowym Warpnie.

                                       Jedna z zabytkowych studni.

Pomnik niemieckiego malarza Hansa Hartiga, odsłonięty w Nowym Warpnie w 2013 roku.

                      Pomnik rybaka na terenie portu jachtowego.

– Ostrowice
Dni lecą jak z bicza strzelił. Jazda, nocleg, jazda, nocleg… Pogoda dopisuje, z formą idzie wytrzymać, mijają kilometry trasy, mijam kolejne gminy. Dojeżdżam do gminy Ostrowice. Specyficzna – składa się z dwóch oddzielonych od siebie części. Strona „zaliczgmine” przy wjeździe do jednej z tych części zalicza od razu obydwie. Przy planowaniu trasy, jeszcze chyba zimą, stwierdziłem, że nie pójdę na skróty. Ja??? Nie, no skąd!!! Przy trasie rzędu dwóch tysięcy kilometrów dołożenie jeszcze kilkunastu nie powinno być problemem. Przejadę przez obydwie części! Oj, miałem ja „za swoje”. Złej jakości drogi, dziurawe asfalty i mnóstwo podjazdów. Na odcinku 134 km prawie 1000 metrów przewyższenia. Chyba najcięższy odcinek trasy na tym wyjeździe
.

– Hel
Województwo zachodniopomorskie, województwo pomorskie jadę już dziewięć dni. Nadchodzi dzień dla mnie trochę szczególny, dzień imienin. Kończę jazdę w Krokowej. Nocleg na miejscowym stadionie połączonym z placem zabaw dla dzieci. Dobre, spokojne miejsce. Nie mogę rozbić namiotu! Co chwilę telefon od  znajomych z życzeniami. No, zmówili się chyba i dzwonią o tej samej porze. Jednak się uspokoiło po jakimś czasie i namiot rozbiłem, odbyła się też okolicznościowa impreza. Następnego dnia jadę do Władysławowa i na Hel. Za Władysławowem obowiązkowa droga dla rowerów. Kostka fazowana z nierównościami i dziurami. Paskudztwo! Za Chałupami jakość nawierzchni się poprawia, to znaczy nie ma nierówności i dziur. W okolicy Jastarni krótki na szczęście odcinek jakichś trylinek, płyt betonowych – masakra. Za Juratą zdecydowana poprawa nawierzchni – jest gładki beton, posypany jednak cienką warstwą żwiru, piasku. Nie poprawia to komfortu jazdy. Jest duża ilość krótkich i dość stromych zjazdów i podjazdów. Jedzie się więc „na szybkości”. Ruch rowerowy w obie strony duży. Trzeba uważać. Wjeżdżam do Helu. Typowo turystyczna miejscowość. Miejsca noclegowe, pensjonaty, pokoje do wynajęcia, restauracje, deptak – stragany, kawiarnie, lodziarnie. Jadę do końca, dokąd się da. Dojeżdżam na sam cypel, wjazd na końcową plażę odpuszczam. Zasiadam w ostatniej kawiarni tuż przy plaży. Dodałem wpis na forum: „Siedzę przy zimnym piwie 0% na Cyplu Helskim. Osiągnąłem punkt krytyczny mojego wyjazdu. Od tej chwili wszystko będzie powrotem. Jeszcze pobuszuję po pomorskich gminach, ale mentalnie to już będzie powrót.” Taka chwila zadumy, trochę nostalgii… Coś dobiega końca. Wracam na deptak. W restauracji zamawiam zupę rybną. Trochę za ostra jak na mój gust. Piecze w gębę i zabija to wszystkie inne smaki. Szkoda. Pani kelnerka opowiada „a wie pan, wie pan, było tu we wrześniu dużo takich rowerzystów, jakiś maraton…” A, Maraton Północ-Południe. Znam dobrze organizatorów – proszę ich pozdrowić jak będą znów we wrześniu. Potem jeszcze lody w następnym lokalu i … powrót. Jeszcze w Chałupach na molo miłe i zaskakujące spotkanie, ale o tym będzie dalej.

          Author – mój dzielny rumak na molo w Chałupach.

                               Plaża na samiutkim końcu Półwyspu Helskiego.

– Karsin
Przy planowaniu próbowałem włączyć tę gminą w ciąg trasy. Nie bardzo się udawało. Ostateczne zdecydowałem, że wjadę do miejscowości Abisynia i powrócę. Taki wyrostek robaczkowy w ciągu trasy. Zaraz za zjazdem w Lubni obowiązkowa droga dla rowerów przez las. Może być. Szuter taki sobie, ale się jedzie. Jedzie się, jedzie się… krótko przed Abisynią zaczął się górski charakter drogi dla rowerów. Strome zjazdy i podjazdy około 8% lub więcej miejscami. Szczerze mówiąc, aż strach zjeżdżać. Zjazd na hamulcach, brak rozpędu aby pokonać podjazd, więc wpycham. Po dwóch takich próbach olewam DDR i wjeżdżam na jezdnię, gdzie nachyleń prawie nie ma. Trąbią na mnie niektórzy, ale co mi tam. Z przeciwka policja jechała suką, ale nie zainteresowali się mną. W drodze powrotnej do Lubni zjechałem z jezdni dopiero jak się te hopki skończyły.

– Osiek
Wyjeżdżałem z Helu, byłem już gdzieś koło Pucka, odebrałem na forum wiadomość od Darka. Jestem tak blisko, jest okazja spotkać się, poznać osobiście. Proponuje spotkanie. Czemu nie? Ze dwa dni trwały ustalenia gdzie i kiedy to zrobić, aby nam obydwu było w miarę wygodnie dojechać. Wymieniliśmy się telefonami, Darek zobowiązał się wybrać odpowiednie miejsce. Zaproponował biwak nad jeziorem Czarnym koło Markocina w gminie Osiek. OK. – może być. Akurat zaliczyłem ostatnią z zaplanowanych gmin, umówieni byliśmy w mieście Skórcz. Zjawiliśmy się pod Biedronką niemal punktualnie. Krótkie powitanie, zakupy – jedziemy na miejscówkę. Drogą przez las, potem leśnymi ścieżkami wąskimi i krętymi dojechaliśmy sprawnie na miejsce. Piękne miejsce. Malutka plaża przy zatoczce jeziora, pomost w głąb akwenu, na brzegu wiaty i stoliki, dużo miejsca pod namioty. Trochę ludzi, ale nie za dużo. Późnym popołudniem byliśmy już sami w ciszy i spokoju.. Wieczorem ognisko. Nagadaliśmy się do syta. Nie mówiliśmy o polityce, tematem były rowery, wyjazdy. Każdy opowiadał sporo o sobie. Ciekawe, przyjemne spotkanie. Dość wcześnie położyliśmy się spać. Z mojej inicjatywy, bo odczuwałem już skumulowane trudy wyjazdu. Rano błyskawiczne zwijaliśmy namioty, bo zanosiło się na deszcz. Jeszcze suche trafiły do sakw. No to gadu, gadu, śniadanko i w drogę.                                                                                                                                                                                            W tym momencie dla mnie skończyło się wszystko co dobre. Drogi powrotne były beznadziejnie piaszczyste. Mój Author ma wąskie opony, dostosowany jest do preferowanych przeze mnie nawierzchni twardych. Najlepiej asfaltowych. Grzęzły mi koła w piachu niesamowicie. Co chwila stop i pchanie do jakiegoś w miarę twardszego odcinka. Około sześć kilometrów jechaliśmy chyba półtorej godziny. Byłem zły, wściekły, rzucałem mięsem na prawo i na lewo. Jeszcze raz przepraszam Darka za moje zachowanie, ale po prostu nie panowałem już nad sobą. Potem na szczęście asfalt, dojechaliśmy razem do Nowego, a potem każdy w swoją stronę.               

                                     Darek i Marek wieczorową porą, podczas stacjonarnej – znacznie przyjemniejszej części spotkania

Drogi

Drogi były bardzo różne. Przeciętnie wykręcałem trochę ponad 130 km dziennie, więc z nawierzchniami nie było tak znowu źle. Na Pomorzu dość często spotyka się bruki. Na szczęście w małych ilościach. Klucząc między gminami, wybierałem często drogi krótsze, ale gorszej jakości. Szutry były wyjątkowo złośliwe, bo przy panującej w czerwcu suszy ich nawierzchnia stawała się często sypka, nieomal piaszczysta. Daje się na Pomorzu zauważyć coraz więcej dróg dla rowerów. Dobrych. Z dobrą nawierzchnią. Dobrze poprowadzonych. Niekiedy budowane są w miejscu dawnych linii kolejowych. Przyjemnością jest jeżdżenia po takich drogach.

Ludzie

– Waldek
Spotkałem go jeszcze w wiosennej części wyjazdu. Jechałem już kilka dni po Pomorzu. Zbliżałem się do Myśliborza. Droga wojewódzka DW119. Piękny asfalt, pobocza odcięte białą ciągłą linią, pogodne popołudnie Po lewej stronie drogi przede mną podąża piechur. Kijki w dłoniach, konkretny plecak z karimatą na wierzchu, dziarski krok. Podjeżdżam pomału.                                                                                                                                                                                                                  – Dzień dobry
 – Szczęść Boże 
Oho – pielgrzym, tak jak przypuszczałem. Zaczęliśmy rozmowę, szybko przeszliśmy „na ty”. Maszerował z Sianowa pod Koszalinem do Santiago de Compostela. Pielgrzymował w intencji naprawy Europy. Bardzo rozmowny, bardzo uduchowiony. Trochę nie moja bajka, ale podziwiam za wysiłek, upór w dążeniu do celu. Spełniaj misję i marzenia Waldek. Szerokiej drogi.

– Adam
 Jadę po Półwyspie Helskim. Droga dla rowerów prowadzi w Chałupach obok mola, więc wjeżdżam na nie, siadam chwilę na ławce, spoglądam na   morze. Po chwili wjeżdża inny sakwiarz, parkuje, patrzy w telefon. Swoim zwyczajem podchodzę, witam się, zaczynam rozmowę.                                       – Skąd jedziesz?                                                                                                                                                                                                                         – Z Flensburga, odpowiada po polsku, ale z wyczuwalnym obcym akcentem.  Jako  młody człowiek emigrował do Niemiec z rodziną, teraz często wraca   tutaj rowerem. Dzisiaj jeszcze jedzie na Hel, potem promem do Gdyni.                                                                                                                                   – A ja mieszkam w Annopolu na Lubelszczyźnie. Teraz jeżdżę po Pomorzu, zbieram gminy…                                                                                                – Zdziwienie na twarzy rozmówcy… słuchaj, my się już spotkaliśmy… w Annopolu siedziałem na rynku na ławce, ty podjechałeś rowerem i   rozmawialiśmy…                                                                                                                                                                                                 Przypomniałem sobie. Zieleń jego sakw i ubioru taka sama jak teraz. Siedzieliśmy na ławce rozmawiając dłuższą chwilę. Opowiadałem mu o zaliczaniu   gmin. Skojarzył to teraz z moją osobą.  Co za przypadek.

               Pielgrzymujący Waldek spotkany pod Myśliborzem.

                                 Adam na molo w Chałupach.

– Adam z ekipą
Pisałem już o problemie z noclegiem, jaki miałem pierwszego dnia. Wyjechałem z Pyrzyc, rozglądałem się za jakimkolwiek miejscem, gdzie by się zmieścił namiot, myślałem nawet o jakimś przystanku autobusowym z dachem i ławeczką. Wyjeżdżając ze wsi Mechowo dostrzegłem po lewej stronie, niedaleko od drogi ognisko na łące i kilka osób w pobliżu. Zawróciłem, podjechałem do nich:                                                                                                                                                                       –  dobry wieczór, czy to jest teren prywatny?                                                                                                                                                                                                     –  tak, to mój teren, a o co chodzi?                                                                                                                                                                                                                   –  mam problem ze znalezieniem noclegu, czy mógłbym tutaj rozbić swój namiot na jedną noc?                                                                                                                   –  oczywiście, że tak. Proszę się rozgościć, zapraszamy do stołu, mamy co jeść i pić. Ja mam na imię Adam, a to moja rodzina, moi goście.                                      Palili ognisko, grillowali, rozmawialiśmy prawie do północy. Mili, gościnni ludzie. Jakoś nie pomyślałem o zrobieniu zdjęć. Namiotu nie rozbijałem, spałem w altance, która tam stała. Rano pojechałem dalej.

– Wojtek z kolegą
Przeczekiwałem deszcz na przystanku w gminie Tychowo. Nawet zdrzemnąłem się chwilę, ale ktoś zaczął kosić trawę po drugiej stronie ulicy i spać się nie dało. Ruszyłem więc dalej. Niedaleko z przecznicy po prawej stronie macha do mnie dwóch rowerzystów, zatrzymują mnie.                                          –  Cześć. Dokąd pędzisz?                                                                                                                                                                                                           –  Na Hel.                                                                                                                                                                                                                                    –  To chyba nie w tą stronę.                                                                                                                                                                                                        – Dobrze jadę. Ja tak kluczę po okolicy, bo ja gminy zbieram.                                                                                                                                                   – Gminy? To ja też – odpowiada jeden z nich                                                                                                                                                                             – To jesteś pewnie na stronie zaliczgmine.pl                                                                                                                                                                               – Oczywiście                                                                                                                                                                                                                                – To może i na forum podrozerowerowe?                                                                                                                                                                                   – Tak. Wagabunda.                                                                                                                                                                                                                     – Transatlantyk.                                                                                                                                                                                                                          Proszę, jaki świat jest mały. Postaliśmy z kwadrans, porozmawialiśmy, pozapraszaliśmy się na FB.

                                                               Transatlantyk i Wagabunda podczas niespodziewanego spotkania.

Ciekawostki

Metalowe ptaki w Niekłończycy, gmina Police. Przez wioskę tę przejeżdżałem w drodze do Szczecina nieomal w samo południe. Przy głównej drodze liczne rzeźby.  Najbardziej spodobały mi się metalowe ptaki. Bocian? Żuraw? Obstawiam raczej żurawia. Wielokrotnie głośny klangor tych ptaków dobiegał mnie, gdy jechałem obok pól i łąk z lasem w tle.

Piaszczystą, wiodącą pod górkę drogą przedstawioną na zdjęciu numer siedem w dziale „Drogi” wjeżdżam do wsi Policko gmina Manowo. Zaczyna się mała wioska, nawierzchnia zmienia się na prawdziwie szutrową, widzę okazały krzyż i obelisk z wyrytym w kamieniu napisem „Tym którzy pozostawili swoje dobra na wschodzie”. Tak zwane ziemie odzyskane zaludnione zostały po 1945 roku wysiedleńcami z dawnych wschodnich kresów Polski. Chcieli, czy nie chcieli musieli opuścić swoje dobra, zostali wywiezieni i osadzeni na nowym miejscu.                                                        Przymus, nowy powojenny „ład”. Po drugiej stronie drogi okazały, wyglądający na opuszczony budynek. Gołym okiem widać, że to poniemiecka budowla. Może nie taka była intencja twórców obelisku, ale tutaj też napis pasuje. Też ktoś musiał opuścić swe dobra i wyjechać na zachód. Splatają się zagmatwane i bezwzględne historie, okrutne pokłosie wojny.   

Imponujące ruiny imponującego zamku krzyżackiego w Radzyniu Chełmińskim. Zanim został ukończony zamek w Malborku, to ten właśnie był najpotężniejszym i najważniejszym z krzyżackich zamków. Takie potężne budowle powstawały w XIV wieku. Świadczą też o szybko zbudowanej potędze młodego jeszcze państwa krzyżackiego

I to już prawie koniec wycieczki pod nazwą Pomorze 2023. Jeszcze trzydniowy powrót do domu, przez Żuromin, Płock, Łowicz. No właśnie, ten Żuromin… Planując ubiegłoroczny wyjazd po gminy mazowieckie opuściłem Żuromin. Zorientowałem się na miejscu, że coś tu nie gra, zmieniłem trasę, improwizowałem trochę. Później, później, siedząc nad mapami miałem wątpliwości, czy ja pojechałem tak jak zaznaczyłem na mapie przez gminę Żuromin. No więc dla pewności przejechałem przez Żuromin w tym roku.

Poniżej mapka całego czerwcowego wyjazdu, mapka z zaznaczonymi na ciemną zieleń gminami zdobytymi w całej akcji Pomorze, oraz link do mapki aktywnej.  Przejechałem 101 gmin. Do odwiedzenia pozostało 116.

https://ridewithgps.com/routes/43431290

Karpacz   21.09 – 01.10.2023

Pogoda we wrześniu bardzo ładna, a różne Internetowe portale wróżbiarskie dawały nadzieję, że potrwa to dłużej. Pojawiło się też trochę czasu wolnego. Jedziemy po gminy!  Obszar działania to południe moich białych plam na mapie gminnych zdobyczy. Sześć gmin z opolskiego i południe dolnośląskiego, aż po gminę-kropkę, czyli Zawidów. Przewidywana zdobycz to trochę ponad 50 sztuk. Do pierwszych zdobyczy trochę ponad 300 km, więc żniwa zaczną się w sobotę. Trasa całkowita, to ok. 1500 km

„Jak dobrze mi przed siebie iść, mieć dla siebie swoje dni”

W czwartek dwudziestego pierwszego września wyruszam o słonecznym poranku. Trasa trochę pagórkowata, ale słońce świeci, działa adrenalina wywołana nowym wyjazdem – nic tylko jechać, cieszyć się dniem, kontemplować piękne chwile. Zgodnie z przewidywaniami już w sobotę krótko po starcie docieram do pierwszej z planowanych gmin – Popielowa. Trochę dalej na całkiem przyzwoitej drodze dla rowerów doganiam rowerzystę na identycznym rowerze jak mój Author. Dojeżdżał do pracy. Kilka kilometrów przejechaliśmy razem. Tego dnia po południu na horyzoncie pojawiła się Ślęża. Jej widok towarzyszył mi z przerwami jeszcze przez dwa dni. Przed Dzierżoniowem spore zaskoczenie. Zakaz jazdy dla rowerów na zaplanowanej drodze… i nic. Ani DDR obok, ani informacji o objeździe. Dłuższą chwilę trwały konsultacje z mapą oraz z lokalną rowerzystką. Nadłożyłem kilka kilometrów, w sumie niewielki problem.  

           Masyw Ślęży. Widywany na tym wyjeździe wielokrotnie.

        Pierwszy raz w tym mieście byłem siedemdziesiąt lat temu.
                           
W szpitalu, na izbie porodowej.

 

Dzisiejszy cel to Nowa Ruda. Mam w planie wizytę na cmentarzu, by odwiedzić grób kolegi ze studiów. Mieszkaliśmy razem dwa lata w jednym pokoju. Spieszę się, żeby zdążyć przed wieczorem. Trasa wyraźnie pagórkowata i męcząca, ale zdążyłem.
Wyszedłem z cmentarza już po ciemku. Co dalej? Szukam w telefonie możliwości noclegu w mieście…
Gdzie tam… Albo nie mają miejsca, albo nikt nie odbiera telefonu. Sytuacja trochę podbramkowa.
Podjechałem pod chyba najbliższy z hoteli. Na drzwiach była kartka z numerem telefonu i informacją w trzech językach: dzwoń, przybędzie manager, otworzy, pobierze kasę – będziesz mógł spać. Tyle, że on nie odbierał tego telefonu. Napisałem mu SMS… cisza. Był ładny kawałek parku koło hotelu. Okolica odludna raczej. Po dłuższym oczekiwaniu rozbiłem namiot, urządziłem się jako tako i wlazłem w śpiwór. Była już chyba godzina dziewiąta wieczorem. Zadzwonił telefon:             
– Dobry wieczór
– Dobry wieczór
– To pan dzwonił w sprawie noclegu?
– No tak, to ja, ale nie doczekałem się…
– To już sobie pan poradził?
– Tak
–  No to dobranoc.
 – Wzajemnie.
A raniutko po spokojnej nocy śniadanie w niedalekiej Żabce.
Coraz więcej górek na trasie. Przełęcz Woliborska. 711 m n.p.m. Dość dawno minęły czasy gdy z sakwami hasałem po Alpach. Ta przełęcz to dotychczas najwyższy podjazd aktualnej wycieczki. Zaczęło się już w Nowej Rudzie. Początkowo ok 2%. Po jakimś czasie zdjąłem kurtkę. Temperatura ok. 12 stopni. Chłodno, ale praca rozgrzewa. Robi się bardziej stromo. Zdjąłem bluzę zostając tylko w koszulce. Jak rasowy kolarz wylałem wodę z jednego bidonu oraz pozbyłem się 1,5 litrowej butelki z wodą mineralną i pustej butelki po piwie Żywieckim. Ruszyłem. Nachylenie 6%, chwilami 7%. Trwało to około 4 km. Nie było tak źle.
W pobliżu Strzegomia wieś Rogoźnica, czyli miejsce gdzie w czasie wojny był niemiecki obóz pracy Gross-Rosen. Miałem w planie zwiedzanie muzeum – niestety byłem tam po godzinie siedemnastej i już było zamknięte.
Następnego dnia królewski etap, czyli dużo gór. Z mojego punktu widzenia Karpacz  jest cały czas pod górę. Trochę szczęście mi dopisało, bo zaraz na początku miasta było pole namiotowe. Rozbiłem namiot, zostawiłem bagaże i leciutkim rowerem pojechałem do góry To rozumiem! Tak można sobie po górkach śmigać! Dopiero przed samą świątynią Wang odpuściłem i w końcówce poprowadziłem rower. Zjazd na dół, na pole namiotowe już późnym popołudniem i podmarzłem troszeczkę.

Sprowadzona z Norwegii dwunastowieczna świątynia Wang leżąca 885 m n.p.m. w świetle mocno popołudniowym.

Następny dzień bardziej na luzie. Dłużej spałem, celebrowanie porannej kawy,  powolne szykowanie śniadania… W trasę wyruszyłem dopiero po godzinie dziesiątej, za to zrelaksowany. Cel – gmina miejska Zawidów. Malutka kropka na mapie gmin, wyizolowana od moich dotychczasowych zdobyczy. Przejeżdżam przez Wleń i Łupki – miejsce zlotu forum w 2021 roku. Rozpoznaję drogi, skrzyżowania w okolicy. Niedługo niespodzianka.  Miejscowość Pławna Dolna, z zaskakującą galerią i aranżacją otoczenia galerii. 

         Żółta łódź podwodna naznaczona już upływem czasu.

                            Armata niesłychanego kalibru.

Popołudniem docieram do Zawidowa. Malutka gmina, a przełomowy punkt w mojej podróży. Teraz już na wschód, już będę się tylko zbliżał do domu. Już trochę inne nastawienie, inne akcenty, pomimo że kilka gmin jeszcze zaliczę. Jeszcze kilka dni. Jeszcze Złotoryja i świetny obiad w restauracji „Rynek 42”. Jeszcze Lubań, gdzie wieczorem dość przypadkowo spotkani ludzie z teatru
(Narodowy Teatr Edukacji im. Adama Mickiewicza we Wrocławiu) bezinteresownie przygarnęli mnie pod dach. Nawet piwa nie chcieli – „no przecież trzeba sobie pomagać”. Jeszcze przejazd przez Legnicę, w której odbywałem służbę wojskową w pamiętnym roku 1981. Jeszcze miejscowość Szewce, gdzie zdobyłem gminę Wisznia Mała – ostatnią na tym wyjeździe. Jeszcze trzy ostatnie dni powrotu, kiedy jadąc, bardzo zaocznie konkurowałem z Szurkowskim. W końcu – Annopol. Wróciłem
do domu po niespodziewanie – ze względu na bezmiar dobrej pogody – wykombinowanym jeszcze jednym wyjeździe po gminny w tym roku.

„Tysiące dróg mam za sobą już, spocone czoło pokrywa kurz, lecz ciągle jadę woła mnie mój szlak”.

Spotkane po drodze

                    Silniczka w województwie łódzkim.                                                   Kaplica ariańska z XVII wieku.

      Kapliczka spotkana w dolinie Bobru, trochę przed Wleniem.

               Cóż za zgodność z przepisami! Piesi prawidłowo,                       rower też tam gdzie trzeba.

                     Najdalej położona gmina. Po 890 km od startu.

Mapka zdobytych tym razem gmin – to te zaznaczone na czerwono.
Przejechałem 57 gmin. Do odwiedzenia pozostało 59.
Obok poglądowa mapka trasy.
Tutaj link do mapki aktywnej:
https://ridewithgps.com/routes/44693155

Scroll to Top